Wywiad

Cały ten jazz! MEET! Monika Borzym

Obrazek tytułowy

fot. Piotr Gruchała

Monika Borzym – wokalistka młodego pokolenia, wulkan energii z niesamowitą charyzmą i unikatowym głosem. Na scenie zadebiutowała w wieku dziewiętnastu lat, podczas koncertu Jazz Jamboree 2009, na który została zaproszona przez Michała Urbaniaka, jako jedyna kobieta. Jej występ skradł serca publiczności i zaowocował podpisaniem przez nią pierwszego kontraktu płytowego. W rozmowie opowiada między innymi o najnowszym projekcie Radio-hedonistycznie oraz o tym jak spełnia się jej american dream.

Jerzy Szczerbakow: Muzyka w twoim życiu nie jest zawodem, ale czymś więcej?

Monika Borzym: Tak, zdecydowanie. Przede wszystkim jestem fanką muzyki. Obsesyjnie chodzę na koncerty, co jak wiem w moim środowisku jest rzadkością. Potrafię pojechać do innego miasta lub kraju na występ, który mnie interesuje, a jak jestem fanką jakiegoś konkretnego zespołu lub muzyka, to potrafię obejrzeć go wiele razy podczas jednej trasy. Tak było na przykład z Prądem Natalii Przybysz, na której występach byłam dwanaście razy. W kolejnej fazie robię sobie autorskie koszulki „faniczne”. Jednak teraz mam na to trochę mniej czasu, bo rozpoczęłam studia niezwiązane z muzyką, aby móc zachować do niej entuzjazm. Rozwijam się w zupełnie innym kierunku, właśnie by nigdy nie traktować śpiewania jak zawód. Uważam, że dla relacji z muzyką jest to bardzo niezdrowe. Ale bardzo lubię słuchać muzyki lekkiej, przyjemnej i pięknej, która mnie masuje, głaszcze albo motywuje do sprzątania [śmiech].

Zazwyczaj w samochodzie słucha się muzyki dla odprężenia, jednak muzycy często mówią, że w samochodzie pracują, bo muszą przesłuchiwać swoje nagrania. Czy dla ciebie samochód jest miejscem, w którym słuchasz dla przyjemności?

Dzisiaj jechałam trzy godziny samochodem i słuchałam dwupłytowego albumu The Best Of Bajm [śmiech]. Muszę przyznać, że Beata Kozidrak jest dla mnie specjalną postacią. To, co do niej czuję nie jest najczystszym z rodzajów miłości, ale bardzo wielopłaszczyznowym uczuciem. Uważam, że jest to jeden z najbardziej spektakularnych, przepięknych głosów stąpających po polskiej ziemi. Mam pewnego rodzaju słabość do lekkiego kiczu, a że dużo jeżdżę samochodem, co mnie dość nudzi, to lubię sobie pośpiewać rzeczy, których normalnie nigdzie bym nie zaśpiewała, bo nie chciałabym, żeby ktoś mnie słyszał w tych wykonaniach. Samochód i płyta The Best Of Bajm to idealny duet do takich zabiegów.

Jaka jest twoja ulubiona piosenka z repertuaru Bajmu?

Chyba piosenka Małpa i ja, którą puszcza mi mój chłopak, bo wie, że wtedy na dziewięćdziesiąt osiem procent zacznę tańczyć taniec współczesny [śmiech]. Ta piosenka ewidentnie wzbudza we mnie coś mocnego. Pewnego dnia odezwała się do mnie Beata Kozidrak, bo postanowiła zaśpiewać jedną z moich szufladowych kompozycji, którą ktoś jej kiedyś pokazał. Jak napisała do mnie SMS-a w tej sprawie, to oczywiście myślałam, że to jakiś żart jednego z moich znajomych, który zna moją sekretną miłość do Bajmu. Miałam przyjemność być u niej w domu i wtedy wykorzystałam prawdopodobnie jedyną okazję w życiu i zapytałam o co chodzi w piosence Małpa i ja, ponieważ to jedna z większych tajemnic mojego życia, na co Beata odpowiedziała mi: „Wiesz, że nie wiem…” [śmiech]. Tak było.

Część twojej edukacji odbyła się w Stanach Zjednoczonych, gdzie nagrałaś również dwie pierwsze płyty z amerykańskimi muzykami. Nazwiska, które się na nich pojawiają wywołują dreszcz emocji. Jaka jest historia amerykańskiego snu, który sprawił, że od dziewczynki, która zaśpiewała na Jazz Jamboree w 2009 roku, stałaś się wokalistką nagrywającą wspólnie z Aaronem Parksem, Larrym Grenadierem, Gilem Goldsteinem i wieloma innymi?

To było parę lat mojego życia, więc trudno je opowiedzieć w kilku zdaniach. Historia sprowadza się głównie do Matta Piersona, znanego producenta jazzowego. Kiedy uczyłam się w Miami, skąd mnie zresztą wyrzucili za niewyparzony język, dostałam informację od zaprzyjaźnionego profesora, z którym nie byłam na szczęście w konflikcie, że do Miami przyjeżdża właśnie Matt Pierson i fajnie by było, żebym się pojawiła z jakimś dobrym utworem na jam session, żeby miał szansę mnie usłyszeć. Tak też zrobiłam, poszłam, on mnie usłyszał i zainteresował się. Długo rozmawialiśmy i prawdopodobnie dużo bardziej ujęła go moja osobowość niż umiejętności wokalne, ale zaproponował mi nagranie płyty. Marzyłam o tym, jednak wymagania finansowe były dla mnie nie do spełnienia. Przez pewien czas próbowałam pozyskać pieniądze, ale to się nie udawało.

Kiedy wyrzucono mnie ze szkoły w Miami i wróciłam do Polski, chwytałam się różnych zajęć zarobkowych, jak na przykład korepetycje z angielskiego. Zaczęłam żyć trochę w muzycznej stagnacji. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Michał Urbaniak i powiedział, że usłyszał moje nagrania z My Space’a – jakieś znajdujące się tam moje stare demo do szkoły – i zaprosił mnie na koncert Jazz Jamboree. Na tym koncercie był ówczesny szef Sony Music Polska - mój anioł stróż Kazimierz Pułaski, który wpadł na szalony pomysł, żeby podpisać ze mną kontrakt na trzy płyty Powiedziałam mu, że chciałabym nagrać jazzową płytę z amerykańskim producentem, a on się zgodził. Tak to mi się jakoś przydarzyło.

Potem Matt Pierson zapytał mnie z kim chciałabym nagrać płytę. Byłam zaskoczona, że mogę po prostu zaproponować nazwiska. Wtedy przypomniałam sobie pierwszy koncert, który spowodował, że moje serce zadrżało tak, że postanowiłam zostać wokalistką jazzową. Był to koncert Terence’a Blancharda, na którym grał wówczas osiemnastoletni Aaron Parks oraz Eric Harland i Larry Grenadier. Zaproponowałam tych muzyków, Matt Pierson podesłał im moje demo, a oni się zgodzili. Później przy drugiej płycie byłam jeszcze odważniejsza proponując nazwiska takie jak John Scofield, Chris Potter, Randy Brecker, Larry Campbell i Kenny Wollesen, trochę w ramach przekomarzanek z Mattem… Ale on postanowił potraktować sprawę zupełnie serio i też się udało.

_DSC8060.jpg fot. Piotr Gruchała

A obecnie Nikola Kołodziejczyk, który jest wybitnym aranżerem, jest filarem twojego najnowszego projektu Radio-hedonistycznie.

Tak, znam go bardzo długo, jeszcze z czasów szkoły muzycznej przy ulicy Bednarskiej w Warszawie. On był zawsze geniuszem, za którym ja chodziłam, żeby tłumaczył mi niektóre zagadnienia. Kiedy uczyłam się klasyki to Nikola był pierwszą osobą, która pokazała mi o co chodzi w dwa-pięć-jeden – podstawowej progresji jazzowej.

Po szkole nie mieliśmy kontaktu przez wiele lat. Później podejmowałam różne próby rozpoczęcia współpracy z nim, bo zawsze mnie bardzo intrygowało jego szaleństwo twórcze, ale to się nie udawało. Jesteśmy za bardzo dominującymi jednostkami i nasze połączenie zupełnie nie grało. Dopiero teraz dojrzałam do tego, żeby się z tym niby niepozornym samcem alfa zderzyć i przetrwać to starcie.

Wyszłaś poturbowana?

Myślę, że oboje wyszliśmy trochę poturbowani, ale śmiem twierdzić, że z takich turbulencji rodzą się najciekawsze rzeczy.

Czy projekt Radio-hedonistycznie jest twoim hołdem dla zespołu Radiohead?

Nie, w ogóle nie użyłabym tego słowa. Teraz jestem na etapie promocji tej płyty i prawie wszyscy dziennikarze mnie pytają jak to było zmierzyć się z utworami Radiohead, a sam punkt wyjścia z pomysłem był zupełnie inny. Nie było założenia, żeby się mierzyć. Jak mogę się mierzyć z zespołem, którego jestem absolutną i radykalną fanką? Od piętnastego roku życia jeżdżę na wszystkie ich koncerty, jeżeli tylko stać mnie na bilet. Czasem pożyczam. Nieważne gdzie grają. Nie chciałam się z nimi mierzyć, tylko zrobić sobie frajdę, śpiewając ich genialne kompozycje. Stwierdziłam, że aby ten projekt miał sens, to jedyną osobą, która może zrealizować go w interesujący sposób jest właśnie Nikola Kołodziejczyk.

Projekt Radio-hedonistycznie był moim prezentem urodzinowym. Teatr Syrena zaprosił mnie, żebym zagrała koncert właśnie w okolicy moich urodzin. Materiał Joni Mitchell zagrałam tam już dwukrotnie (Back To The Garden – płyta Moniki Borzym wydana w 2016 roku – przyp. red.), więc chciałam wymyślić coś nowego. Pomyślałam, że mogłabym sama sobie zrobić frajdę i zaśpiewać Radiohead. Wszystkie pieniądze, które zarobiliśmy ze sprzedaży biletów miały iść na Nikolę i zespół. Moi znajomi kupowali bilety zamiast prezentu urodzinowego dla mnie. Na tym miał się skończyć ten projekt, bo i tak uważałam za buńczuczne podejmowanie się zaśpiewania tych utworów. Dlatego projekt nazywa się Radio-hedonistycznie, bo był dla mojej czystej, hedonistycznej przyjemności.

Całe szczęście okazało się, że ta przyjemność nie była tylko moja, ale też innych. Po długich namowach fanów i zespołu zdecydowaliśmy się zarejestrować kolejny koncert z tym materiałem. Nie wyobrażałabym sobie nagrać tego materiału w studiu, próbować go ulepszać, rzeźbić w nim. To jest projekt koncertowy, taki miał być i taki pozostał. Myślę, że na płycie słychać frajdę i brak napięcia, właśnie brak mierzenia się. Jest tylko radość z możliwości zaśpiewania genialnych kompozycji.

Na twojej stronie internetowej można przeczytać, że bardzo mocno pochłaniają cię twoje studia. Studiujesz psychoseksuologię, która nie ma nic wspólnego z muzyką. Skąd wziął się pomysł na taki kierunek?

Nie zgodzę się. Uważam, że muzyka i popęd mają bardzo wiele wspólnego. Muzyka wzbudza popęd, a seksualność człowieka ma bardzo dużo wspólnego z jego wrażliwością. Potrzeba twórczości, odbierania muzyki, sztuki jest bardzo podobna do systemu wyboru partnera. Jedni bardzo potrzebują mieć ładnych, a inni potrzebują mieć mądrych partnerów. Niektórzy ludzie są na przykład wzrokowcami i jeżeli pewne parametry atrakcyjności nie są spełnione, to pożycie nie wchodzi w grę. Natomiast są też tacy, których do pożycia prowokują zupełnie inne rzeczy, takie jak charyzma, energia, to „coś” nieokreślonego. Właśnie te nienazwane rzeczy w seksualności człowieka są dla mnie analogiczne do tego czego szukamy w muzyce.

Moja mama jest doktorem psychologii. Zawsze uważałam to za wielką karę dla wszystkich domowników i przysięgałam, że na pewno nigdy nie zrobię tego swoim dzieciom. Psychologia jest dziedziną, która ma bardzo wiele różnych teorii, które się wzajemnie wykluczają. Trudno mi, kiedy teorie, które opisują tę samą postać, wykluczają się i w inny sposób interpretują te same zjawiska. Seksuologia jest natomiast dziedziną, która jest dużo bliżej medycyny. Jest dużo bardziej skonkretyzowana, mimo że też jest w niej bardzo dużo niewiadomych, gdyż seks jest w mózgu, najbardziej nieodgadnionym z naszych organów. To też mnie intryguje, bo daje duże pole do popisu.

Oczywiście jest to jeden z wielu powodów, dla których akurat to mi pasuje. Seksualność człowieka jest dla mnie porywającym tematem i bardzo chciałabym, żebyśmy swobodnie mówili do siebie więcej, milej i z szacunkiem o seksualności. Bez skrępowania, bo to przecież tak ludzkie. Studiując seksuologię udaje mi się też w końcu nadrobić wiele deficytów w mojej edukacji ogólnej, na przykład z biologii, gdyż niestety poza przyzwoitym językiem polskim ze szkoły wyniosłam jeszcze tylko mikrofon Shure SM58, który ukradłam z Miami za karę, że mnie wyrzucili [śmiech]. Do tej pory na nim śpiewam.

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 02/2019

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO