Elastyczne ramy gatunkowe

Obrazek tytułowy

Lublin Jazz Festiwal – Lublin, Centrum Kultury, Spirala Jazz&Blues, Heca Cafe, Just Crafted, Trybunalska City Pub – 15-22 kwietnia 2018 r.

Po raz kolejny organizatorzy Lublin Jazz Festiwalu udowodnili, że traktują jazz jako szeroko rozumianą muzykę improwizowaną. Elastyczne ramy gatunkowe programu dziesiątej edycji festiwalu ponownie okazały się strzałem w dziesiątkę i przyciągnęły tłumy na tygodniowe spotkanie z muzyką. Oto pofestiwalowe impresje naszych wysłanników.

Klasyczny początek

Tegoroczna, dziesiąta już edycja Lublin Jazz Festiwal miała klasyczną inaugurację – rozpoczął ją Włodzimierz Nahorny. Towarzyszyli mu Mariusz Bogdanowicz na kontrabasie i Piotr Biskupski na perkusji oraz udzielający się wokalnie studenci Wydziału Artystycznego UMCS. Publiczność miała okazję usłyszeć wielkie przeboje, między innymi Jej portret oraz Czas rozpalić piec. Doświadczenie występu u boku mistrza dla młodych adeptów jazzowej sztuki było z pewnością nie do przecenienia, ale chyba jednak wolałbym posłuchać Nahornego w klasycznym triu.

Drugi dzień cyklu Jazz w mieście miał specyficzny charakter. W maleńkiej kawiarence Cafe Heca, skrycie ulokowanej w centrum miasta, zagrał duet Mateusz Rybicki (klarnet) i Zbigniew Kozera (kontrabas). Nie było tu czegoś takiego jak scena, to publiczność wyznaczyła muzykom przestrzeń do grania. Dźwięki klarnetu przeplatały się w intymnym tańcu z kontrabasem, czasem dostając do towarzystwa… brzęk filiżanek i odgłos parzonej kawy.

Ostatnim z koncertów w ramach Jazzu w mieście był występ austriackiego HI5. Tym razem swe podwoje otworzył jazzowi pub Trybunalska na Starym Mieście. U boku wibrafonisty Matthiasa Legnera stanęli Chris Norz (perkusja), Philipp Ossanna (gitara) i Clemens Rofner (bass). Austriacy snując wielobarwne dźwiękowe pejzaże, zabrali publiczność w muzyczną podróż poza obrzeża jazzu, gdzieś w rejony postrocka.

Przepyszne brzmienie

Czystą esencją jazzu był koncert, który dał w piwnicach Centrum Kultury E.J. Strickland Quintet, prezentując brzmienie spod znaku wytwórni Blue Note. Ton nadawał oczywiście lider – perkusista E.J. Strickland, który co chwila słał do boju swych kompanów – szczególne wrażenie robiły solówki saksofonisty altowego Godwina Louisa, natomiast pianista Taber Gable brzmiał momentami jak Adam Makowicz z lat siedemdziesiątych. Było już grubo po godzinie 23, gdy na scenie pojawili się chłopcy z Trójmiasta: Krzysztof Topolski (perkusja) i Jacek Steinbrich (kontrabas) zasilani przez tubylca – Tomasza Gadeckiego (saksofony). Publiczność otrzymała dawkę jazzowej improwizacji free, w której rockowo brzmiącą perkusję przecinały dźwięki neurotycznego saksofonu. O tej porze było to nie lada wyzwanie dla percepcji.

Następnego, sobotniego, wieczoru w piwnicach Centrum Kultury czekał na jazz fanów Run Logan Run. Pod tą nazwą działa dwóch przesympatycznych Brytyjczyków. Andrew Hayes na saksofonie altowym i Dan Johnson na perkusji pokazali, jak z pasją połączyć jazz z newage’owymi, spirytualnymi rytmami. Hayes cisnął w swój saks, ile fabryka dała – brzmienie surowe, szorstkie, przepyszne.

Dzień zakończył Jaząbu, czyli nowy projekt niestrudzonego tytana trąbki Wojciecha Jachny wspartego przez Marka Kądzielę (gitara) i Jacka Buhla (perkusja) oraz gościnnie przez Piotra Mełecha (klarnet). Jachnę w piwnicach CK widziałem już po raz trzeci i podobnie jak poprzednimi razy, znowu zrobił na mnie duże wrażenie. Muzyka na pograniczu jazzu psychodelicznego, trudna do precyzyjnego zdefiniowana. Koncert skłaniał do wyciszenia po szaleństwach wcześniej grających grup.

Piekielny finał

Kuba Więcek na czele swojego tria – z Michałem Barańskim na kontrabasie i Łukaszem Żytą na perkusji – otworzył ostatni dzień festiwalu, grając utwory z płyty Another Raindrop. Mam trochę mieszane uczucia: album znam, a jego winylowa wersja już do mnie mknie pocztą, ale na koncercie zabrakło tego czegoś, tego jazzowego pazura, który jest w nagraniach. Może wynikało to też z nastawienia, jakie miałem tego dnia – byłem ukierunkowany na postpunkowe wyczyny Marca Ribota.

W finale festiwalu piekielne moce zstąpiły w czeluście piwnic CK. Oto bowiem włoski triumwirat pod tytułem Ottone Pesante zaprezentował nurt do tej pory mi nieznany, a który roboczo nazwałem satanic jazzem. To, co wyczyniali Paolo Raineri na trąbce, Francesco Bucci na puzonie i Beppe Mondini na perkusji, woła o pomstę do nieba! To był koncert i rytuał w jednym – na scenie pojawiły się diabelskie rogi, a grany szaleńczo heavy metal jazz dał publiczności potężnego kopniaka na koniec – tak, żeby zapamiętała dziesiątą edycję festiwalu na długo!

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO