Freddie Gibbs & Madlib – Piñata
(Madlib Invazion, 2014)
Dzisiaj Freddie Gibbs jest rozchwytywanym twórcą, nominowanym do Grammy (którego nie zdobył, ale jak sam stwierdził, nadal jest niepokonany w sądzie!), jednak droga do sławy i głównego nurtu była długa i wyboista, z postojami w różnych wytwórniach, a nawet w austriackim więzieniu. Jej punktem zwrotnym, po którym już nikt nie miał prawa mieć wątpliwości co do jego talentu, był album Piñata, nagrany w duecie z producentem z Los Angeles Madlibem. Ta ksywa jest, a przynajmniej powinna być, znana każdemu słuchaczowi rapu. Madlib to niepodważalnaznakomitośćpodziemnej produkcji od 25 lat. Zamoczył również nogi w świecie jazzu, chociażby tworząc w grupach Yesterday’s New Quintet (którą tworzył on sam pod kilkoma imionami) czy The Jahari Massamba Unit, a także nagrywając album Shades of Blue dla wytwórni Blue Note (tę płytę opisywałem w Down the Backstreets 85 numerów JazzPRESS-u temu, dzisiaj pewnie bym się tego wstydził, więc odradzam szukanie). Czy sukces tej współpracy był pewny?
Najprościej to ujmując – Freddie Gibbs jest bardzo dobry w rapowaniu. Madlib jest legendarnym producentem, jednym z najlepszych w swoim fachu. Kombinacja ich talentów początkowo nie wydawała się oczywista ze względu na nieco odległe stylistyki dotychczas nagrywanych utworów. Jednak już po pierwszym wspólnym singlu, genialnym Thuggin’, wiadomo było, że warto trzymać kciuki za powodzenie zapowiedzianego projektu. Raperzy mają tendencję do ogłaszania współpracy z producentami, by potem nic z tego nie wynikało – wystarczy przypomnieć Nasa i DJ-a Premiera (chociaż zapowiadają, że w tym roku to już się uda) czy Mos Defa i Manniego Fresha. W tym wypadku, ku uciesze słuchaczy, dostaliśmy album (a w 2019 roku drugi).
Freddie ma dość nieokrzesany zmysł rapowego killera – każdy bit jest dla niego okazją do zaprezentowania pełni umiejętności, na każdym bicie chce olśnić słuchaczy oraz kolegów z branży. Imponująca jest jego precyzja w stawianiu rymów, rytmiczne flow, teksty ujawniające inteligencję i uliczny spryt. Dość intensywna jest również ekspresja – często zostawia na bicie wiele energii, nawet utwory przeznaczone raczej do relaksu zmieniając w żywsze jointy. Oczywiście każdemu zdarzają się słabsze momenty, ale u Gibbsa trudno jest znaleźć te leniwe. Jest rzetelny i godny zaufania, gdy dostaje mikrofon do ręki. Na Piñacie opisuje żywot przeciętnego handlarza narkotyków – nie wielkiego bossa przerzucającego tony substancji, ale takiego dilera, który nie powinien być głównym celem policyjnego śledztwa. Takiego, który będzie sobie dorabiał na ulicach, jednocześnie próbując wybić się w branży muzycznej.
Teksty Freddiego są inteligentne w cwaniacki sposób, pełne ulicznego sznytu, sprytu, czasem pojedynczymi, nieefektownymi na pierwszy odsłuch wersami pozostawiające słuchacza z refleksją. Pełnoprawny longplay z Madlibem udowodnił również jego wszechstronność – wcześniej radził sobie na ciężkich, trapowych bitach podczas przygody z ekipą Young Jeezy’ego (któremu swoją drogą obrywa się w Real), czy też typowo nowojorskich, gdy nagrywał album ze Statikiem Selektah. Tutaj pokazał, że idealnie pasuje również do ikony podziemia z L.A. A warto dodać, że w trakcie kariery zdarzyło mu się rapować w utworach EDM-owych, R&B lub współpracować z wokalistą The Black Keys.
Piñata to arcydzieło w kwestii doboru gościnnych zwrotek. Legendy – Raekwon i Scarface – rapują wspaniałe, przenikliwe wersy z perspektywy doświadczonych życiowo uliczników. Danny Brown dostarcza swojego kontrolowanego chaosu w odpowiednio hałaśliwym High. Ab-Soul rysuje obraz swojego Los Angeles w Lakers. Earl Sweatshirt i Domo Genesis dorzucają swoje osobowości do Robes. Nie jestem fanem tytułowego posse-cutu, ale w środowisku stał się on utworem kultowym, więc spokojnie można stwierdzić, że wszystkie „gościnki” są trafione.
Madlib, arcymistrz grzebania w kratach z rzadkimi winylami i znajdowania sampli, dostarcza na Piñacie zarówno tak charakterystycznych dla siebie dziwnych, psychodelicznych, zamglonych, kochanych przez słuchaczy podziemia bitów, jak i najbardziej wypucowanych w karierze bangerów, zbliżonych do głównego nurtu. Pod takim Shame, z przyspieszonym samplem w stylu chipmunk soulu, spokojnie mógłby podpisać się Kanye West. Bomb brzmi przepięknie i tajemniczo z dwoma (!) rozciągniętymi w czasie i przestrzeni samplami z kawałka Goblin grupy Goblin (a zwrotka Raekwona jeszcze potęguję tę dźwiękową magię). Nieprzewidziane, nieco chaotycznie wpadające czasem na siebie pętle, przypominające, że mamy do czynienia z pionierem abstrakcyjnej produkcji, również są obecne.
W Lakers nasze uszy rozpieszczają umiejętnie użyte, melodyjne fragmenty utworów Deniece Williams i Cannonballa Adderleya. Scarface wita nas najpierw złowrogimi syrenami, by szybko przenieść w dynamiczny pościg bębnów i wymusić „szybsze słuchanie”, nadążanie za prędko wypluwanymi wersami. Madlib popisuje się różnorodnością, bawi dialogami z filmów, smakuje odmienne gatunki, ale jednocześnie wyraźnie zostawia pierwszy plan Freddiemu Gibbsowi – cały ten soniczny cyrk (w najpozytywniejszym tego słowa znaczeniu) ani przez chwilę nie próbuje kraść show i odwracać uwagi od rapera. Co tylko udowadnia, jak świetny zespół tworzą.
Wydana dekadę temu Piñata szybko osiągnęła status rapowego klasyka i doczekała się kontynuacji – w 2019 roku ukazała się równie świetna Bandana. Dyskografie zarówno Freddiego Gibbsa, jak i Madliba są głębokie i pełne świetnych dzieł. W obydwu przypadkach, Piñata stanowi istotny element, pomimo nieprawdopodobnej konkurencji (na boga, Madlib ma przecież na koncie np. Madvillainy, Champion Sound i Soundpieces: Da Antidote!).
Adam Tkaczyk