Felieton Słowo

Down the Backstreets: Wewnątrz filmu z gatunku blaxploitation

Obrazek tytułowy

Roc Marciano & The Alchemist – The Elephant Man's Bones (Pimpire Edition) (Marci Enterprises, 2022)

„Te, Mordeczko, weź no napisz o czymś nowym, ale noszącym znamiona ponadczasowości” – takie oto zdanie (mniej więcej) usłyszałem od redaktora naczelnego niniejszego periodyku, zaraz po krótkim narzeknięciu, że ostatnio w Down the Backstreets „głównie starocie”. Nie mam zamiaru podejmować dyskusji, a jedynie wykorzystać tę okazję, żeby po raz drugi zarzucić Was, Drodzy Czytelnicy, garścią zachwytów nad jednym z moich ulubieńców – Rokiem Marciano. W tym roku wydał on swój najlepszy album od Reloaded z 2012. Okazja jest zatem wyśmienita.

Nie tylko ja jestem rozentuzjazmowany za każdym razem, gdy Roc Marciano wydaje album. Jako „swojego ulubionego rapera” określa go również producent odpowiedzialny za dwa najlepsze albumy 2021 roku – The Alchemist (a płyty, które mam na myśli to Bo Jackson z Boldym Jamesem i Haram z duetem Armand Hammer). Pamiętać należy, że taki komplement to nie w kij dmuchał, bo Alc od lat 90. począwszy współpracował m.in. z G-Unit, Mobb Deep, M.O.P., Eminemem (był nawet jego DJ-em koncertowym!), Nasem, Dilated Peoples, The LOX, Cypress Hill, T.I.-em, Kool G Rapem, Snoop Doggiem, Three 6 Mafią… Wystarczy już wymieniania, ale spokojnie mógłbym kontynuować. Krótko mówiąc, od dekad jest bardzo ceniony i rozchwytywany, ale pomimo takich gwiazd na „rozkładzie” to właśnie Roc Marciano zasłużył na miano „ulubionego”.

Nie dziwota. Marci to człowiek, który debiutanckim LP Marcberg zdefiniował dominujące brzmienie hip-hopowego podziemia, obecnie jeszcze bardziej popularyzowane przez raperów z ekipy Griselda Records. Jego solowa dyskografia jest jedną z najrówniejszych i najlepszych w historii gatunku. Unikatowy twórca, pionier. Czasem zarzuca mu się jednowymiarowość i zbyt kurczowe trzymanie się swojego stylu, ale jest w nim niedościgniony i wybitny, regularnie wypuszcza na rynek wspaniałe dzieła. Nie zależy mu na przebiciu do mainstreamu, więc czemu miałby cokolwiek zmieniać?

Jak zawsze zwrotki Roca Marciano bardziej niż na trzymaniu konkretnego tematu czy historii koncentrują się na malowaniu obrazów pojedynczymi wersami. Fundamentem jego stylu są one-linery – rozśmieszające, zachwycające oryginalnością, wgniatające w ziemię porównaniem lub plastycznością. Za każdym razem. Zagęszczanie rymów – charakterystyczny element warsztatu Roca – nadal imponuje. Fascynujący zasób słownictwa, lekkość łączenia słów w płynące, epatujące czarnym humorem i wizjami wersy – każda zwrotka to gratka dla rapowych nerdów. Takie płyty jak The Elephant Man’s Bones sprawiają, że rymowanie wygląda na dziecinnie proste. Ale technika, nawet tak bajeczna, jest jedynie tłem dla tego, w jaki świat przenosi nas swoimi tekstami i całym performancem Marci.

Nonszalancki, powolny, minimalistyczny – bardziej niż stereotypowego rapera Roc przypomina alfonsa albo gangstera z filmu gatunku blaxploitation. Nie tylko nie ma problemu z odgrywaniem czarnego charakteru, ale wręcz czuje się w tym komfortowo. Wersy i rymy nie uderzają w perkusję, a raczej leniwie rozpływają się po całym takcie. Słuchacz może dzięki temu poczuć się niczym pasażer cadillaka, którego kierowca opowiada o zwłokach, torbach pieniędzy lub cegieł kokainy w bagażniku. A po historii – usłyszymy o dobrach luksusowych, w których posiadanie wejdzie dzięki podjętym działaniom.

Do tej płynącej nonszalancji, pozbawionej mocniejszych ciosów, dostosowuje się Alchemist swoimi upiornymi klawiszami (pochodzącymi z różnych źródeł: pianino, organy, syntetyki…). Bębny są wyciszone lub wręcz nieobecne, momentami jedyny rytm wyznacza sampel, ewentualnie dodatkowe szumy czy dzwoneczki. Bity stanowią przede wszystkim płótno dla rapera – dorzucają swoje trzy grosze do dziwnego uczucia „komfortowego zagrożenia”, w które wprawiają nas zwrotki Marciego. Coś jak nocny spacer bocznymi uliczkami gorszej dzielnicy – ale swojej, znanej, w pewnym sensie otulającej atmosferą. Produkcje Alchemista są wręcz przefiltrowane z niepotrzebnych dodatków, a obydwaj twórcy znają moc minimalizmu, niedopowiedzeń i niepewności. Tempo wzrasta niezwykle rzadko, bo i przecież gangsterzy niespecjalnie lubili się pocić i przyspieszać ospałe tempo nocnych aktywności zawodowych.

Do tego nastroju dostosowali się goście. W najmroczniejszym The Horns of Abraxa spojawia się sam Ice-T – rapowa arystokracja. Niestety, nie rapuje, a jedynie opowiada historię pomiędzy zwrotkami Roca. Ten udział pozostawia słodko-gorzki smak, bo efekt końcowy jest absolutnie wspaniały i klimatyczny, ale jednak szkoda, że nie usłyszeliśmy rapującej legendy gatunku. Tym niemniej jest to jeden z najjaśniejszych punktów albumu. Action Bronson utrzymuje wysoką formę od swojego ostatniego albumu i jedzie swoje szalone wersy (otwiera zwrotkę słowami: „I peeled my face off, itrevealed the same face” – od razu zwraca uwagę. Chyba nawiązanie do Stinga – wrestlera?) w Daddy Kane. Ich duet to samograj, chociaż prezentują nieco inną dynamikę. Z kolei w Trillion Cut pojawia się Boldy James, żeby powymieniać się z Rokiem nazwami marek luksusowych i oryginalnymi nawiązaniami. Knowledge the Pirate występuje niemal na każdej płycie Marciego, a ponieważ ich style są do siebie bardzo podobne – to i stanowi pasujący element układanki. Jednocześnie nie jest tutaj niezbędny, bo nie wzbogaca utworów, a jedynie pomaga odetchnąć głównemu bohaterowi.

The Elephant Man’s Bones zawiera w sobie wszystko, co najlepsze w rapie Roca Marciano, który uwolniony od konsolety (zazwyczaj sam produkuje większość utworów na swoich płytach) skupiony był na mikrofonie. Do tego Alchemist szyjący bity idealne dla swojego ulubionego MC, rzucający wszystko co najlepsze w swoim arsenale. Zarówno on, jak i słuchacze, mają prawo czuć przesyt – w ostatnich latach Alc wydawał naprawdę dużo, i to najczęściej całe projekty zamiast pojedynczych bitów. Na The Elephant Man’s Bones niczego takiego nie zaznałem. Efekt współpracy jest, bo i musiał być, piorunujący. Stan na październik: mój ulubiony album roku.

Pozostawiam Państwa interpretacji tytuł albumu, ponieważ nie przypominam sobie, by było jasno określone, co ma on oznaczać. Czy album, podobnie jak owe „kości człowieka-słonia”, są unikatowym dobrem luksusowym, za które Michael Jackson rzekomo chciał zapłacić 500 tysięcy dolarów (zaprzeczał tej plotce, ale do dzisiaj żyje ona własnym życiem)? A może ma to być dzieło studiowane i analizowane przez uczniów gatunku?

PS. W serwisach streamingowych album pozbawiony jest dwóch dodatkowych utworów: Macaroni oraz Momma Love. W mojej ocenie są one znakomite, jeszcze bardziej zwiększają wartość płyty.Warto zakręcić się i zdobyć zawierającą je wersję Pimpire Edition.

Adam Tkaczyk

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO