Felieton Słowo

Down the Backstreets: Wszystkie punkty odhaczone

Obrazek tytułowy

The B.U.M.S.Lyfe 'n' Tyme

Priority, 1995

W latach 90. najczęściej bez problemu mogliśmy zidentyfikować miejsce pochodzenia rapera lub zespołu po brzmieniu muzyki. Konkretne regiony miały swoje unikatowe, charakterystyczne elementy, rzadko używane przez muzyków z innych miejsc. Zdarzało się oczywiście, że np. nowojorscy raperzy wypuszczali single przypominające kalifornijski g-funk, który akurat sprzedawał się najlepiej. Rzadko jednak zyskiwało to poklask środowiska, a i komercyjnie raczej nie robiło furory. Dzisiaj przypominam album grupy The B.U.M.S., która wspaniale łączyła brzmienie raczej nowojorskie z kalifornijskim odprężającym przekazem i stylem bycia.

The B.U.M.S. (lub Brothas Unda Madness) to zespół wywodzący się z Oakland. Do branży przebił się dzięki znajomości z legendarnym duetem muzyczno-radiowym: Sway & King Tech. Raperzy D’Wyze i E-Vocalist pełnili funkcje, odpowiednio: asystenta King Techa (czyli w praktyce: noszenia za nim skrzyń z winylami) oraz tancerza na koncertach, a później MC radiowego, urozmaicającego audycję freestyle’ami lub poezją. Joe Quixx, który wyprodukował większość albumu Lyfe ‘n’ Tyme, był z kolei DJ-em. Jako The B.U.M.S. zadebiutowali kawałkiem It’s a Street Fight ze ścieżki dźwiękowej do filmu Street Fighter (pol. Uliczny wojownik – Jean-Claude Van Damme, Raúl Juliá, Kylie Minogue – pewnie kojarzycie Państwo tę nieudaną adaptację gry wideo). Sway i King Tech – wymienione wcześniej legendy radiowe, podpisani są pod Lyfe ‘n’ Tyme jako producenci wykonawczy.

Skoro zostało już powiedziane, że The B.U.M.S. prezentuje brzmienie raczej nowojorskie, to uściślijmy, dlaczego nowojorskie i dlaczego niezbędne jest słowo „raczej”. Mianowicie: Lyfe ‘n’ Tyme pozbawione jest elementów najbardziej charakterystycznych dla głównego nurtu rapu z Kalifornii w tamtych latach – czyli g-funkowych piszczałek oraz gangsterskich opowieści. Zdecydowanie bliżej jest mu do brzmienia grup pokroju InI i Justice System, ewentualnie całej fali alternatywnego rapu z Zachodu – Hieroglyphics czy Pharcyde. Za produkcję odpowiadają Joe Quixx, King Tech, the Baka Boyz oraz Fred Nassar (dzisiaj powszechnie znany jako Fredwreck).

Wysmażyli oni album brzmiący leniwie, idealny na letnie dni na hamaku. Większość bitów jest powolnych, opartych na soulowych i jazzowych samplach, przynoszących głównie pozytywne emocje. Są wygodne dla ucha, przyjemne w odbiorze – zachęcają do odsłuchu. Nie ma tu momentów grozy czy niepokoju – jest za to wiele kalifornijskiego, apetycznego słońca. Wśród powszechnie zidentyfikowanych sampli znajdziemy m.in. Teddy’ego Pendergrassa, Smokeya Robinsona i Ohio Players.

D’Wyze i E-Vocalist dotykają szeregu tematów, z którymi łatwiej się identyfikować przeciętnemu słuchaczowi niż z gangstersko-mafijnymi opowieściami sygnowanymi przez raperów głównego nurtu. Opowiadają o problemach finansowych (Six Figures And Up), odcięciu od problemów codzienności (Let the Music Take Your Mind), rasizmie, niewolnictwie i problemach społecznych (Who Gives You The Right), trudnych relacjach z wytwórniami muzycznymi – (Elevation [Free My Mind]), czy po prostu uprawiają swobodne braggadocio (Non-Stoppin’ the Groove). Na marginesie, skoro o tekstach mowa, to ponownie zasygnalizuję (kiedyś już to zrobiłem na łamach JazzPRESSu) – w Six Figures And Up pada porównanie do Donalda Trumpa – dzisiaj by nie przeszło…

O ile nie sądzę, by wiele osób umieściło ich w rankingach najlepszych raperów dekady, to są sprawnymi, wykwalifikowanymi MC – potrafią zaskoczyć celną linijką, sprawnie płyną po bitach, wiedzą, jak nie znudzić słuchacza, utrzymać jego uwagę. Odhaczają wszystkie niezbędne punkty, obydwu słucha się bardzo satysfakcjonująco. Istotne jest według mnie również to, że D’Wyze i E-Vocalist są w pełni świadomi swoich atutów. Nie silą się na przekombinowane koncepty, nie szaleją z kosmiczną tematyką – ich zadaniem jest wywołać u słuchacza efekt bujania głową i przyjemność ze słuchania. Nieświadomość swoich atutów oraz muzycznej osobowości bywała powodem upadku wielu artystów, którzy „próbowali zbyt mocno” i zapominali o fundamentach i słuchaczach. Tutaj tego nie zaznamy.

Skoro wszystko jest na miejscu i w powszechnej opinii debiut The B.U.M.S. to kawał świetnego hip-hopowego albumu, to… dlaczego Lyfe ‘n’ Tyme sprzedał się tak źle i duet nie dostał możliwości nagrania drugiej płyty? Czy zawiniło Priority? Być może przyjęta przez nich strategia marketingowa nie była właściwa. Ówczesny szef wytwórni, Bryan Turner, mówił w magazynie Billboard: „To nie jest album, po który natychmiast wszyscy pobiegną do sklepu. Jest trudniejszy w odbiorze, inteligentny i progresywny. Musimy go wypuścić na rynek, wypromować i utrzymać w głośnikach. Myślę, że im więcej osób go usłyszy, tym więcej będzie chciało go kupić”.

Brzmi tak, jakby budżet promocyjny rozłożony był na wiele miesięcy, zamiast skupienia na miesiącu-dwóch intensywnego pchania konkretnych singli do stacji radiowych. Czy pójście drogą usilnego „robienia hitów” z wydanych singli przyniosłoby lepsze efekty? Nie mnie oceniać. Z drugiej strony – utwór Elevation (Free My Mind) był grany w naprawdę niezłej liczbie stacji radiowych w Stanach Zjednoczonych – aż 18! Może zatem po prostu zabrakło elementu przebojowości i The B.U.M.S. zwyczajnie muszą wziąć na klatę fakt, że nie dostarczyli singla, który pociągnąłby sprzedaż płyty? Natrafiłem w internecie na informację, jakoby w 2014 roku mówiło się o powrocie grupy do branży – osobiście nie pamiętam takich plotek, żaden utwór nie został również opublikowany. Wygląda zatem na to, że historia tej jakże sympatycznej grupy skończyła się wraz z wydaniem Lyfe ‘n’ Tyme.

Adam Tkaczyk

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO