Felieton Słowo

My Favorite Things (or quite the opposite…): In the Food Mood

Obrazek tytułowy

Muzyka i jedzenie to tematy powiązane ze sobą od zawsze. Biesiady czasów biblijnych czy słynne uczty starożytnych Rzymian łączyły przyjemność jedzenia z przyjemnością słuchania muzyki. Czytając świetną biografię Jamesa Browna Załatw publikę i spadaj, nie sposób nie zwrócić uwagi na jego „oryginalne” upodobania kulinarne i filozofię związaną z odżywianiem. Soul food – murzyńska kuchnia z południa Stanów, przysmaki z podrobów czy smażone świńskie uszy, przewija się w tle niejednej jazzowej historii.

Cóż, można to skwitować paroma prostymi słowami. Każdy muzyk coś je. Każdy meloman też. Muzyka towarzyszy wielu czynnościom naszego codziennego życia – często także jedzeniu. Czy jest więc w ogóle o czym mówić? Bez wątpienia jest! Bo muzyka może mieć z jedzeniem o wiele więcej wspólnego, niż nam się wydaje. Czy to możliwe, że przy jazzie czekolada smakuje lepiej, a przy muzyce klasycznej wino nabiera większej głębi? Prof. Charles Spence z Uniwersytetu w Oksfordzie twierdzi, że tak. W swoich licznych badaniach naukowiec udowadnia, że smak tego, co jemy, może się zmieniać w zależności od tego, jakie dźwięki docierają do nas podczas jedzenia.

Nasz mózg jest na ogół przyzwyczajony do tego, jak smakują konkretne produkty i potrawy. Jednak pod wpływem dźwięku, a więc docierających do mózgu fal o określonej wibracji, jego reakcja na teoretyczne te same bodźce smakowe może być nieco inna. Hałas urządzeń mechanicznych albo silników lotniczych może zmniejszyć naszą wrażliwość na sól, cukier i inne przyprawy. Może dlatego często o posiłkach serwowanych w samolotach mówimy, że są „bez smaku”? Na wrażenia smakowe wpływają też dźwięki samego jedzenia. Wyobraźmy sobie chrupanie chipsów albo świeżej marchewki… bez chrupania. No właśnie – to trudne.

VegetableOrchestra_GreenAlbum.jpg

Dlaczego wino najlepiej smakuje przy muzyce klasycznej? Badania profesora Spence'a wykazały, że towarzysząca piciu muzyka Czajkowskiego czy Chopina sprawia, że alkohol jest postrzegany jako trunek z wyższej półki niż jest rzeczywiście. Nie oznacza to jednak, że zawsze te bardziej „szlachetne” gatunki muzyczne, jak klasyka czy jazz, będą działały na smak lepiej niż rock czy pop. Jeden z wniosków Spence’a mówi, że im bardziej podoba nam się muzyka, tym bardziej smakuje nam to, co jemy. Jest to przykład tak zwanego przeniesienia wrażenia. Widać to wyraźnie także w badaniach, które wiązały muzykę z określonych regionów z tamtejszymi potrawami. Okazało się, że dania kuchni francuskiej lepiej smakują przy akompaniamencie akordeonu grającego francuskie piosenki, a muzyka Pucciniego i Rossiniego wzbogaca smak włoskich makaronów. Podobnie było w przypadku muzyki i kuchni greckiej czy hiszpańskiej. Flamenco potrafi sprawić, że hiszpańskie potrawy stają się jeszcze bardziej hiszpańskie – muzyka działa trochę jak glutaminian sodu, pełni rolę „wzmacniacza smaku”.

Na to zjawisko związku muzyki z jedzeniem zwrócił także uwagę japoński kompozytor Ryuichi Sakamoto, znany przede wszystkim jako wybitny twórca muzyki filmowej (współpracował między innymi z Bertoluccim, Almodóvarem, De Palmą). Jego ulubioną restauracją w Nowym Jorku była japońska Kajitsu. Jedzenie było w niej świetne, ale muzyka – jak twierdzi Sakamoto – nie do zniesienia. Kompozytor zaoferował właścicielowi, że stworzy autorską playlistę dla restauracji – dostosowaną do serwowanego jedzenia, wystroju, gości. Zrobił to za darmo, po prostu chciał jadać w przyjemniejszych warunkach. Playlista ma się zmieniać sezonowo. Nie zabrakło na niej akcentów jazzowych, jak chociażby Peace Piece Billa Evansa.

O wspomnianym już wcześniej, w kontekście włoskiej kuchni, Rossinim mówi się, że gdyby nie poświęcił swego talentu muzyce, mógłby zostać najwybitniejszym kucharzem swojej epoki. Miał niebywały zmysł smaku oraz wybitną wyobraźnię kulinarną. Kulinarne wątki i anegdoty z biografii kompozytora można mnożyć. Wielcy szefowie kuchni dedykowali mu swoje dania. Do dziś przyrządza się sadzone jajka à la Rossini, kurczaka à la Rossini, filet z soli à la Rossini oraz cannelloni à la Rossini. Do historii kulinarnej Gioacchino Rossini przeszedł jednak przede wszystkim jako twórca Tournedos à la Rossini – dania z polędwicy, foie gras, madery i trufli (Mozarta wśród grzybów – jak mawiał kompozytor). Jego kulinarne zamiłowania znalazły też odzwierciedlenie w twórczości muzycznej. Pod koniec życia skomponował utwory fortepianowe zebrane pod tytułem Grzechy starości, w skład których wchodziły Cztery przystawki (Rzodkiewki, Anchois, Korniszony, Masło) oraz Czterech żebraków (Suszone figi, Migdały, Rodzynki, Orzechy). Sto lat później Leonard Bernstein z powodzeniem użył przepisów kulinarnych z XIX-wiecznej książki kucharskiej autorstwa Émile Dumonta jako tekstów do cyklu pieśni La bonne cuisine, w którym znalazły się: Plum Pudding (puding śliwkowy), Queues de Boeuf (ogon wołowy), Tavouk Gueunksis (pierś kurczaka po turecku) i Civet à Toute Vitesse (królik w błyskawicznym tempie).

Jeszcze jeden aspekt muzyczno-kulinarnych związków to granie na produktach spożywczych. Han Bennink, wielokrotnie goszczący w Polsce legendarny holenderski perkusista, w 2005 roku wziął udział w instalacji artysty Waltera Willemsa, grając na zestawie perkusyjnym złożonym z krążków sera (rejestracja tego wydarzenia do zobaczenia na YouTubie). Nie było to jednak działanie pionierskie. Już w 1975 roku John Cage skomponował utwór Branches, w którym muzycy, według instrukcji wykonawczych, pocierają o siebie dwa bakłażany, strzelają liśćmi pora czy grzechoczą grochem i fasolą. W 1998 roku w Wiedniu powstała Vegetable Orchestra. W jej składzie można usłyszeć między innymi flety proste z marchewek i „skrzypce” zrobione z porów. Instrumenty powstają zawsze na krótko przed występami grupy – muszą być świeże.

VegetableOrchestra_Onionoise.jpg

Jak widać, powiązanie muzyki z jedzeniem może być bardzo inspirujące i przynosić wiele niezapomnianych wrażeń – zarówno smakowych, jak i słuchowych. Jednak nie zawsze musi tak być. Pamiętam koncert w jednym z lokali na warszawskiej starówce. Koncert zapowiadany, biletowany, na scenie duet wspaniałych jazzowych artystów – a więc żadna chałtura. Przy stolikach, jako że to lokal restauracyjny, publiczność z przekąskami, drinkami, winem. Centralnie przed sceną, przy stoliku jegomość konsumujący pełen obiad w przystawkami. Pewnie zgodnie z zasadą piramidy Maslowa nie był gotów na zaspokajanie potrzeb wyższych, dopóki nie zaspokoił podstawowych. Nie obyło się bez wymiany zdań pomiędzy jednym z artystów a konsumentem. W temacie wyższości strawy dla ducha nad strawą dla ciała każdy pozostał przy swoim. Tak więc ostatnim aspektem tych muzyczno-kulinarnych historii może być przysłowiowe „granie do kotleta”, zapewne widziane zupełnie inaczej w zależności od tego, z której strony sceny patrzymy.


Muzyka działa trochę, jak glutaminian sodu – pełni rolę „wzmacniacza smaku”

Autor - Piotr Rytowski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO