Felieton

Down the Backstreets: James Brown na scenie, zimnokrwisty zabójca w bitwach

Obrazek tytułowy

Big Daddy Kane Long Live the Kane

Cold Chillin’, 1988

Druga połowa lat 80. przyniosła ogromne zmiany w kulturze hip-hopowej. Na scenę muzyczną wchodzili raperzy, którzy swoimi umiejętnościami kompletnie burzyli wcześniejszą hierarchię, zamknęli epokę old schoolu i doprowadzili do rozkwitu, który dzisiaj nazywamy złotą erą. Dostaliśmy wtedy całą gamę wielkich, wspaniałych postaci, które do dzisiaj pozostają hip-hopowymi bogami, m.in. Rakima, KRS-One’a, Slick Ricka, Kool G Rapa, Chucka D, a przecież nadal megagwiazdami byli LL Cool J i Run-D.M.C. Wtedy też na scenę wszedł bodaj najbardziej wszechstronny z nich. Człowiek tak bardzo przekraczający granice i we wszystkim będący świetny, że dziś można śmiało stwierdzić, że wyprzedził on swoją epokę. Gościu występował pod ksywą Big Daddy Kane. Ostatni człon pseudonimu rozwija się jako King Asiatic Nobody’s Equal (Azjatycki król, któremu nikt nie dorównuje) – i te wielkie słowa wcale nie są przesadą. W 1987 roku ukazały się pierwsze single, a w 1988 debiutancki album Long Live the Kane.

„I hate to brag, but damn I’m good!”. Big Daddy Kane jak nikt inny w jego czasach, a być może w ogóle, łączył w sobie dwa światy: umiejętności rapowe wyszlifował w częstych ulicznych bitwach, a na scenie dawał show muzyczno-taneczny godny Jamesa Browna (znacie drugiego rapera, który robiłby szpagat na scenie?! Podobno ten element nie znikł z jego koncertów pomimo 50 lat na karku!). Jednocześnie konkurował z LL Cool J-em do tytułu pierwszego playboya świata hip-hopu. Potrafił wszystko i wielu rzeczy w swojej niepodważalnej pewności siebie próbował. Od początku szedł własną drogą – nawet wyglądał inaczej. W przeciwieństwie do np. Beastie Boys i LL Cool J-a nie był zainteresowany wyglądaniem jak b-boy, a inspiracji modowych szukał w innych miejscach. Zdarzało się, że wyglądał jak alfons. Zdarzało się, że wyglądał jak torreador. Takich wyborów trzymał się trochę zbyt długo. Między innymi dlatego też środowisko nieco się od niego odwróciło kilka lat później. Ale póki co wróćmy do 1988 roku.

Najlepszymi momentami Long Live the Kane.są uliczne kawałki, podczas których Kane rozstawia konkurencję po kątach i kreuje się na króla sceny – ku czemu, dodajmy, miał podstawy. Utwór tytułowy Set It Off, Raw (Remix) czy Ain’t No Half Steppin’ do dzisiaj brzmią rewelacyjnie. Kane w trybie bitewnym to mój ulubiony Kane. Jest przekonujący, nieskończenie pewny siebie i sprawia wrażenie nietykalnego. Taki sam, chociaż w inny sposób, był w owym czasie Rakim, więc naturalnie istniało między nimi konkurencyjne napięcie i do dzisiaj dyskutujemy, kto wygrałby w rapowej bitwie. Long Live the Kane.stanowi świetny przykład tego, jaki był hip-hop w 1988 roku – ekscytujący, innowacyjny, charyzmatyczny, pełen wielkich postaci i stanowił zagrożenie dla skostniałej branży muzycznej. Kane popisywał się również mnogością stylów i flow – potrafił przyspieszyć, potrafił zwolnić, zagęszczać rymy, wypełniać utwory panczlajnami. Jak wspominałem – prezentował się w utworach jak rapowy bóg, bez słabych punktów i realnej konkurencji. Często narzekam na rapowe ballady, obecne na wielu klasycznych albumach z lat 80. Niestety, i w tym wypadku dostaliśmy The Day You’re Mine – osobiście uważam, że spokojnie możemy ten utwór wyrzucić z tracklisty i album nic na tym nie straci.

Mała kontrowersja i poprawka do większości artykułów dotyczących tego albumu: Marley Marl nie wyprodukował Long Live the Kane.w całości, jak stwierdzono na okładce. Autorem siedmiu z dziesięciu bitów na albumie jest sam Kane. Nie jest jednak podpisany jako główny producent pod żadnym bitem z albumu, pomimo wykonanej pracy. Wytwórnia Cold Chillin’ usprawiedliwiała to przed nim umową dystrybucyjną z Warner Bros. Marley Marl był megagwiazdą, więc twierdzili, że jeśli jego nazwisko nie pojawi się pod utworami, mogą stracić umowę z wielkim labelem. 19-letni Big Daddy Kane, młodzik u progu kariery, uwierzył w te słowa i do dzisiaj nie jest podpisany jako autor żadnego z tych bitów. Marley Marl był w praktyce bardziej inżynierem dźwiękowym podczas sesji do Long Live the Kane.– nagrywał rap, składał sample, de facto wskazane przez Kane’a, i nadawał całości odpowiednie brzmienie. W ten sposób z jego pomocą raper wyprodukował wszystkie bity na album, z wyjątkiem I’ll Take You There, The Day You’re Mine i Set It Off, autorstwa odpowiednio: Marleya Marla (dwa pierwsze) i DJ Marka the 45 Kinga. Muszę jednak zaznaczyć wyraźnie, że ten paragraf i informacja nie umniejsza zasług i umiejętności Marleya – jego talent jest niepodważalny, jest jednym z najlepszych producentów w historii rapu. Żebyśmy mieli jasność!

Z albumu na album Big Daddy Kane coraz bardziej zaprzyjaźniał się z show-biznesem i głównym nurtem. Pojawił się na albumie Back on the Block Quincy’ego Jonesa, ballady R&B zabierały coraz więcej miejsca na jego płytach, częściej można było go usłyszeć z Barrym Whitem niż z Kool G Rapem. Pozował nago do Playgirl – damskiej odmiany Playboya, ale równie pamiętna jest jego gorąca sesja zdjęciowa z Madonną i Naomi Campbell… jednocześnie! Szkoda się rozpisywać – wyszukajcie w internecie, naprawdę ikoniczne zdjęcia.

Teraz patrzymy (my – hip-hopowcy) na te osiągnięcia, jak na coś unikatowego i godnego zazdrości, ale wtedy środowisko nie było na nie gotowe. Uwaga przesuwała się powoli w stronę gangsterów z Zachodniego Wybrzeża: m.in. Ice Cube’a i Dr. Dre, a później surowych hardcorowców w Nowego Jorku: Onyxu, Wu-Tang Clanu czy Black Moon. Kane coraz bardziej odchodził w zapomnienie – ostatni album solowy wydał w 1998 roku. W 2013 roku wydał album z zespołem Las Supper – tworzącym interesującą muzykę, nawiązującą w nowoczesny sposób do dawnych brzmień (coś na kształt twórczości Amy Winehouse). Big Daddy Kane nadal koncertuje i gdziekolwiek się pojawia, traktowany jest jak hip-hopowa arystokracja i legenda sceny. I lepiej, żeby młodzi oddawali mu odpowiedni szacunek – nadal daje lepsze wersy i koncerty niż 99 % z nich.

Autor: Adam Tkaczyk

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO