Felieton Słowo

My Favorite Things (or quite the opposite…): Koniec muzyki?

Obrazek tytułowy

Kiedy ostatnio ukazała się płyta, która Ci się podobała? Kiedy taka, która wprawiła Cię w zachwyt? A kiedy taka, która odmieniła Twoje spojrzenie na muzykę, o której możesz powiedzieć – punkt zwrotny, kamień milowy? O ile jestem jeszcze w stanie wyobrazić sobie, że coś takiego mogło mieć miejsce w związku z subiektywnym podeściem, z własnymi gustami muzycznymi i dotychczasowymi doświadczeniami, to patrząc na rzeczy obiektywnie, w skali makro, raczej od bardzo dawna nic takiego się nie wydarzyło.

Czy to znaczy, że wszystko już było? Cóż, nie sposób nie zgodzić się z Simonem Reynoldsem, autorem książki Retromania, że dzisiejsza popkultura jest bardzo silnie uzależniona od własnej przeszłości. Artyści czerpią z historii na bardzo wiele sposobów – korzystają z niej na zasadzie inspiracji, pastiszu, kolażu, czasem wracają do jakiejś idei, a czasem biorą gotowe sample albo robią covery. W dzisiejszych recenzjach czytamy „komplementy”, że coś brzmi jak analogowe nagrania z okresu największej świetności Motown albo że w muzyce da się wyczuć duchowość niczym z Coltrane’a. W najlepszym wypadku możemy stwierdzić, że nikt wcześniej w tak udany sposób czegoś ze sobą nie połączył (np. „freejazzowego pazura z nowoczesnym elektronicznym soundem”). Cały czas żonglujemy więc tym, co już było.

Rzeczywiście trudno wyjść poza skalę ograniczoną z jednej strony przez słynne 4′33″ Johna Cage’a, a z drugiej chociażby przez noise’ową twórczość graniczącą nieraz z fizyczną wydolnością naszego zmysłu słuchu. Czy to oznacza, że muzyka się wyczerpała? Jakkolwiek by było, nadal nas cieszy, intryguje, stymuluje zarówno nasze emocje, jak i intelekt.

ArvoPart-TeDeum.jpg

Z pomocą w tych rozważaniach może przyjść nam Arthur Coleman Danto, amerykański filozof i krytyk sztuki, twórca pojęcia end of art – końca sztuki. Danto opublikował swoją teorię na ten temat w 1984 roku, ale dojrzewała ona od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Jak twierdzą niektórzy, od momentu, kiedy autor zobaczył jedną z prac Andy’ego Warhola.

W kwietniu 1964 roku, w niewielkiej nowojorskiej Stable Gallery, Warhol pokazał Brillo Boxes – kartony płatków mydlanych Brillo, które wizualnie do złudzenia przypominały pudełka dostępne w supermarkecie. Dzięki Warholowi Danto zrozumiał, że dzieło sztuki nie musi posiadać żadnych szczególnych atrybutów – może wyglądać jak kartony Brillo lub puszka zupy.

Żeby nie było zbyt prosto – Warhol dokonywał podwójnej dekonstrukcji. Przenosząc puszki zupy Campbell na wielkoformatowe płótna i wystawiając w galerii, podnosił je do rangi sztuki. Jednocześnie używając do tworzenia swoich dzieł techniki mechanicznego powielania czy wręcz metod „produkcyjnych”, odzierał je z atrybutów typowych dla sztuki. Czy nie przywodzi to na myśl tak charakterystycznych dla muzyki minimalistycznej repetycji? Te ciągnące się w nieskończoność, niemal mechaniczne powtórzenia prostych motywów, które są często krytykowane przez przeciwników tego gatunku, ciekawie tłumaczył John Cage: „Zen mówi: jeśli czujesz się czymś znudzony po dwóch minutach, spróbuj robić to przez cztery minuty. Jeśli nadal cię to nudzi, rób to przez osiem, szesnaście, trzydzieści dwie i więcej minut. W końcu zobaczysz, że wcale nie jest to nudne, a wręcz przeciwnie – bardzo ciekawe”.

Ale wracając do pojęcia end of art – nie tylko w twórczości Warhola uwidaczniał się kres dotychczasowej formuły sztuki. Białe płótna Roberta Rauschenberga czy jednolicie czarne obrazy Ad Reinhardta stanowiły „wartości brzegowe” dla rozwoju malarstwa. Pomiędzy nimi było już wszystko – od kunsztownego hiperrealizmu po absolutną abstrakcję. Czy był więc to już rzeczywiście koniec sztuki?

Danto wykładając swoją teorię, wyjaśnia, że „koniec sztuki” nie oznacza śmierci czy zaniku sztuki, nie oznacza tego, że nie będą już powstawać dzieła, że nie będzie artystów. Nie wartościuje też w żaden sposób sztuki powstającej współcześnie (już po symbolicznym końcu sztuki) i sztuki wcześniejszej. Mówi natomiast o końcu pewnej narracji, o końcu linearnego rozwoju. Kiedy prześledzimy kolejne epoki, kierunki w rozwoju sztuki czy muzyki, to możemy je dosyć precyzyjnie scharakteryzować, zobaczyć, jak kolejne generacje albo rozwijały dokonania swoich poprzedników, albo je negowały i robiły coś w kontrze. Nie inaczej jest z rozwojem jazzu – od ragtime’u i wczesnego dixielandu po… no właśnie... po free, fusion… Coś jeszcze? W różnego typu periodyzacjach pojawiają się potem „post bop”, „acid jazz”, „neo swing” – czyli powroty bądź „mieszanki”. Obecny okres rozwoju jazzu określa się na ogół jako „jazz pluralism” albo „eclecticism”, czyli rozwój w wielu kierunkach, niejednokrotnie reprezentowanych wyłącznie przez wybitne indywidualności – jednostki. W tym sensie koniec sztuki nie oznacza więc wyczerpania możliwości rozwoju. Według Danto to coś zupełnie przeciwnego. Można powiedzieć, że sztuka w swoim rozwoju osiągnęła dojrzałość i może teraz robić, co chce!

ArvoPart-TheDeer'sCry.jpg

Możemy na to zjawisko spojrzeć jeszcze z innej strony. Koniec sztuki oznaczał złamanie „monopolu na sztukę” dla pewnych obiektów czy miejsc. Nie tylko rzeźby i obrazy, nie tylko galerie i muzea – sztuka splotła się z codziennym życiem. Podobnie stało się z muzyką – podziały stylistyczne i gatunkowe tracą na znaczeniu, sala koncertowa, czy nawet płyta, to tylko jedne z wielu i to zadecydowanie nie najpopularniejsze formy kontaktu z muzyką. Łatwość dostępu do muzyki – zawsze i w każdych okolicznościach – sprawiła, że staje się ona bardzo często banalnym elementem naszej codzienności. Obecność muzyki w „świątyniach współczesnego konsumpcjonizmu” – centrach handlowych, restauracjach, hipermarketach to namacalny znak dehumanizacji tej sztuki.

O widmie nadciągającego zmierzchu muzyki pisał już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku Theodor Adorno. Według niego zyskująca zwolenników estetyka minimalizmu i milczenia, ciszy i kontemplacji pojedynczych dźwięków to swoiste wołanie o pomoc. Przywodzi to na myśl chociażby twórczość Arvo Pärta, a na jazzowym polu – działalność Manfreda Eichera. Na marginesie, wiele wykonań Pärta ukazało się właśnie nakładem ECM.

Można zaryzykować stwierdzenie, że muzyka w czasach postnowoczesnych, czy może, jak to określał profesor Bauman, w czasach płynnej nowoczesności, wykazuje oznaki zmęczenia poszukiwaniem nowości i oryginalności. Stąd częste powroty do tradycji, tonalności, nurt „nowej prostoty”. Ale stąd także liczne intertekstualne kontynuacje, nawiązania, zapożyczenia i pastisze. Postępujący zanik podziału pomiędzy muzyką „elitarną” i „popularną”.

Koniec świata wieszczony był znacznie wcześniej niż koniec sztuki czy koniec muzyki. Czy powinniśmy się go obawiać? Tego typu pytania wykraczają poza obszar teoretyzowania, dotykają już kwestii wiary. Chrześcijanie wierzą w paruzję, wyznawcy nauki Buddy w nirwanę. Więc jeśli naprawdę wierzymy w muzykę, nie powinniśmy się obawiać jej końca.

Autor: Piotr Rytowski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO