Felieton Słowo

Złota Era Van Geldera: Lew w wielkim mieście

Obrazek tytułowy

Willie The Lion Smith – The Lion’s In Town

Vogue 1950, 1992

Zaczyna się nowa dekada i pomyślałem, że dobrze będzie przypomnieć o rzeczach, które działy się w jazzie równo 100 lat temu. Konkretnie działy się w Harlemie, czyli „czarnej” dzielnicy Nowego Jorku. To tam, po nowoorleańskich i chicagowskich początkach, jazz nabrał cech dojrzałych i w pełni już artystycznych. Wszystko dzięki wspaniałym pianistom, takim jak James P. Johnson, Willie The Lion Smith i Fats Waller, którzy kształtowali styl później rozchodzący się jak kręgi na wodzie po wszystkich klubach Ameryki i reszcie świata. Na przykład Willie The Lion Smith był mentorem młodego Duke’a Ellingtona. Duke napisał nawet specjalny utwór Portrait Of The Lion i nagrał go w 1939 roku.

Z fortepianem w jazzie związany jest pewien paradoks. Nie ulega bowiem wątpliwości, że ta muzyka bezpośrednio wywodzi się z tego instrumentu, ale równocześnie wyrasta przecież z orkiestr marszowych z Nowego Orleanu, gdzie grały tylko instrumenty dęte. Na fortepianie nie dało się kształtować dźwięku, ale pianiści, w przeciwieństwie do innych muzyków, byli zwykle bardzo dobrze wykształceni. Ponoć to Willie The Lion Smith pierwszy, na długo przed Parkerem, używał świadomie słynnego interwału bebopu – kwinty zmniejszonej, a za nim podążał właśnie Duke.

Kłopot polega jednak na tym, że Smith pozostawił po sobie bardzo mizerny dorobek płytowy. W zasadzie nie ma żadnych jego nagrań z lat dwudziestych! Tak naprawdę jego dyskografia zaczyna się dopiero w latach pięćdziesiątych, czyli wtedy, kiedy zainteresowali się nim Francuzi. I właśnie jedną z pozycji w serii American Jazz In France jest płytka The Lion’s In Town, którą tutaj prezentuję. To prawdziwy klejnocik, ponieważ zawiera nie tylko tematy skomponowane przez samego Smitha, ale także jego hołd dla jazzowego fortepianu w postaci długiego wywodu (bo artysta muzykę przeplata własnym słowem) zatytułowanego Reminiscing The Piano Great.

To historia jazzu w pigułce, od ragtime’u Scotta Joplina i Jelly’ego Roll Mortona po stride piano z Harlemu. Słucha się tego z otwartą buzią, bo to nie suchy wykład akademicki, ale żywy przekaz człowieka, który sam tę historię współtworzył. Nagrania dokonane zostały w Paryżu w 1949 i 1950 roku. Na czarnym krążku wydała je wytwórnia Vogue.

Ktoś może pomyśleć, że to tylko sympatyczna ramotka. Otóż nic z tych rzeczy. Dlatego muzyka jazzowa jest tak fascynująca. Typowo rozrywkowe rzeczy z tej odległej epoki mogą nas dzisiaj tylko śmieszyć, tymczasem Willie The Lion – warto wspomnieć, że ten przydomek wziął się stąd, że artysta praktykował gorliwie judaizm, bo jego ojciec był Żydem – Smith gra w sposób fascynujący i wciąż świeży. Nic dziwnego, bo wiele elementów z jego stylu pobrzmiewa wciąż we współczesnej pianistyce. To przecież on zaczął używać granego na klawiszach basowych walkingu i tzw. compingu, kiedy jego koledzy z Harlemu ograniczali akompaniament basowy tylko do figur stride’owych. W każdym razie tęgi to był pianista i szkoda, że tak mało nagrań po sobie zostawił. Ale cieszmy się z tych, które są!

Jarosław Czaja

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO