Felieton Słowo

My Favorite Things (or quite the opposite…): Muzyka (nie) dla idiotów?

Obrazek tytułowy

Fot. Michał Strokowski

Opisywałem już w tej rubryce dosyć obszernie szwajcarski festiwal Neue Musik Rümlingen (JazzPRESS 10/2018) oraz festiwale odbywające się w sudeckim Sokołowsku (JazzPRESS 7/2021). W tegorocznej edycji sokołowskiego Sanatorium Dźwięku dzięki grupie „ludzi dobrej woli”, której członkiem ja także miałem przyjemność być, udało się pewne wątki tych dwóch festiwali połączyć. Sylwia Żytyńska, współtwórczyni istniejącego od ponad 30 lat festiwalu w Rümlingen, zrealizowała w Górach Suchych projekt Echo, bazujący na jej szwajcarskich doświadczeniach, z udziałem wykonawców ze Szwajcarii i Polski.

Echo to „spaceroterapia dźwiękowa o wschodzie słońca z udziałem muzyków, publiczności, wiatru i natury”, w której pierwszoplanową rolę grały dzwony – w niemal wszystkich możliwych rodzajach – od płytowych przez rurowe, karyliony, dzwonki rytualne aż po pasterskie, rowerowe i… hotelowe. Miałem zresztą okazję, z ogromną radością, epizodycznie wziąć udział w wykonaniu jednego z utworów, zaimprowizowanego według metody Johna Cage’a. Jak co roku, podczas festiwalu publiczność mogła doświadczyć wielu wrażeń podczas inspirujących, intrygujących koncertów, instalacji i performance’ów. Często nie była to muzyka łatwa w odbiorze, przynajmniej nie dla każdego. I tu dochodzimy do sedna sprawy…

Choć w Sokołowsku od wielu lat odbywa się już kilka festiwali (poza Sanatorium Dźwięku m.in. Konteksty i Hommage à Kieślowski), to miejscowość w ostatnim czasie zyskała rozgłos dzięki literaturze. Najpierw Joanna Bator w powieści Gorzko, gorzko (2020) umieściła Sokołowsko – jako jedno z miejsc akcji, zarówno w planie historycznym, jak i współczesnym. Z kolei Olga Tokarczuk w swoim Empuzjonie (2022) uczyniła z sanatorium doktora Brehmera i jego okolic już główną lokację akcji. Niespełna miesiąc przed tegoroczną edycją Sanatorium Dźwięku w kilku sudeckich miejscowościach, w tym w Sokołowsku, odbywał się Festiwal Góry Literatury. Wypowiedź noblistki podczas jednego ze spotkań wywołała burzę. Jeśli do kogoś jeszcze ten cytat nie trafił, przytoczę fragment: „Powiedzmy sobie szczerze – literatura nie jest dla idiotów. Ja nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów, żeby czytać książki, trzeba mieć jakieś kompetencje, wrażliwość pewną, rozeznanie w kulturze”.

Oczywiście większość komentatorów skupiła się na obraźliwie brzmiących „idiotach”, a nie sensie całej wypowiedzi, z którym moim zdaniem trudno polemizować. Nie szukając nawet w rejonach kultury wysokiej – ilu z nastoletnich odbiorców piosenek pop słuchając Krzysztofa Zalewskiego, rozumie frazę o Annuszce, która już kupiła olej? Czy nie inaczej ogląda się filmy Paolo Sorrentino, znając twórczość Felliniego? No właśnie, pewne tropy kulturowe, czy też kompetencje, umożliwiają lepszy, bardziej satysfakcjonujący odbiór dzieła.

Nie inaczej jest w muzyce. Idąc tym śladem, można sobie zadać pytanie, czy można zatem z premedytacją tworzyć „sztukę dla idiotów”? Odpowiedzi nie musimy szukać daleko. Znajdziemy ją w JazzPRESSie, gdzie kilka lat temu ukazała się recenzja płyty Jazz for Idiots oraz wywiad z jej autorem Maciejem Maleńczukiem. Artysta mówi wprost o tym, że przez „intelektualizm i scholastyczne wyrafinowanie” szeroka publiczność odsunęła się od jazzu i teraz trzeba przez funkcjonalność i wręcz użytkowość tej muzyki przywrócić jej pierwotny charakter. Stąd właśnie „jazz dla idiotów” – muzyka bardziej nadająca się do tańca niż analizowania i przemyśleń. W przypadku Maleńczuka chyba nikt się nie obraził…

Dosłownie na chwilę, przed Sanatorium Dźwięku, na innym tegorocznym festiwalu, popularnym Offie, pojawił się Iggy Pop. Nie byłem, nie widziałem, ale chciałem nawiązać do solowego debiutu legendy, zatytułowanego The Idiot. Pop wykonał na nim ogromną woltę stylistyczną, przemieszczając swoją muzykę z protopunkowego brzmienia The Stooges do – jak sam ją nazwał – krzyżówki Jamesa Browna i Kraftwerk. Tym samym uczynił swoje piosenki również zdecydowanie łatwiejszymi w odbiorze dla szerszego kręgu słuchaczy. Tytuł The Idiot został zaczerpnięty z powieści Fiodora Dostojewskiego, którą dobrze znali Iggy, David Bowie i producent Tony Visconti. W jednym z późniejszych wywiadów Pop powiedział, że pomysł zatytułowania w ten sposób albumu podsunął Bowie. Nie do końca był jednak pewien, na ile było to nawiązanie do znanej i lubianej powieści, a na ile jego przyjaciel, może w żartach, ale chciał go obrazić… W końcu na okładce widniało zdjęcie Iggy’ego z podpisem Idiota.

Skoro pojawił się już wątek powieści Dostojewskiego, to warto na jego przykładzie przyjrzeć się możliwym interpretacjom słowa „idiota”. Tytułowy bohater (pierwotnie powieść miała się nazywać Książę Myszkin) tej swego rodzaju utopii moralnej to postać na wskroś pozytywna. Książę Myszkin to człowiek prawy, naturalny, trochę naiwny, taki rosyjski „jurodiwyj”. Świetnie ujął to Akiro Kurosawa w napisach na początku swojej filmowej adaptacji Idioty: „Dostojewski chciał nakreślić portret uczciwego i dobrego człowieka. Tytuł Idiota był ironią. Prawdziwie dobry człowiek bowiem w oczach innych jest uznawany za idiotę. To jest tragedia tej historii. Historii zrujnowanego, czystego człowieka”. Może więc nie ma się o co obrażać?

Dziś za sprawą wyolbrzymionej czasem do granic absurdu poprawności politycznej coraz trudniej jest nam stosować hierarchie i wartościowanie. Mamy inkluzywność, parytety rasowe, płciowe, czy może raczej genderowe – nikt nie może poczuć się wykluczony. Nie ma miejsca dla idiotów. Czy w związku z tym kultura i sztuka nie mogą stawiać wymogów obiorcom? Czy zgodnie z zasadą inkluzywności muszą być akceptowane przez wszystkich i wszystkich satysfakcjonujące? Ja wolę na te równościowe wartości patrzeć w inny sposób. Wszyscy powinniśmy mieć równe szanse i równie silną motywację do zdobywania kompetencji, o których mówiła Olga Tokarczuk – przez edukację, dostępność, propagowanie właściwych wzorców. Inaczej nikt nie doceni tego, że nagroda z kontaktu ze sztuką jest znacznie większa niż wysiłek włożony w jej poznanie.

Na zakończenie dwie dygresje.
Pierwsza – wspomniany na wstępie muzyczny spacer po górach w Sokołowsku rozpoczynał się o wschodzie słońca. Wymagał więc wstania przed piątą rano, a następnie wdrapania się na szczyt góry Garbatka. Wszystko po to, żeby posłuchać muzyki na dzwonach, w której próżno było doszukiwać się melodii.
Czy ponad siedemdziesiąt osób, które podjęły ten trud po pierwszej festiwalowo-imprezowej nocy, na pewno było przy zdrowych zmysłach? I druga – jedną z gwiazd tegorocznego Offu, obok Iggy’ego Popa, był zespół… Papa Dance. Nieco zdziwiony tą rewelacją zacząłem czytać okołofestiwalowe informacje, w tym wypowiedzi organizatora Artura Rojka, z których dowiedziałem się, jak ważna w historii polskiej muzyki była ta grupa i jak przełomowy był jej odegrany na festiwalu album zatytułowany (nomen omen) Poniżej krytyki. Gdybym nie pamiętał tamtych czasów (połowa lat 80.) z perspektywy świadomego odbiorcy muzyki, może dałbym sobie coś wmówić, ale niestety mam wrażenie, że w tym przypadku ktoś chce ze mnie zrobić idiotę. Choć już sam nie wiem, czy to dobrze czy wręcz przeciwnie.

Piotr Rytowski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO