Felieton Słowo

My FavoriteThings (or quite the opposite…): Szalone lata dwudzieste

Obrazek tytułowy

fot. Marta Ignatowicz-Sołtys

I tak zupełnie niepostrzeżenie znaleźliśmy się w latach dwudziestych. Do tej pory sformułowanie „lata dwudzieste” wywoływało bardzo jednoznaczne skojarzenia – wszyscy kojarzyliśmy je z drugą dekadą XX wieku. „Szalone lata dwudzieste” – czas wielkich przemian technologicznych, obyczajowych i kulturalnych. The Jazz Age. Już za chwilę, mówiąc o najlepszych płytach, filmach czy modzie lat dwudziestych, będziemy mieli na myśli naszą współczesność – wiek XXI. Może to ostatni moment, żeby mówiąc o latach dwudziestych, bez wahania cofnąć się w myślach o sto lat – do okresu, który odegrał niezwykle istotną rolę w rozwoju muzyki jazzowej.

Doświadczenia pierwszej wojny światowej dla wielu ludzi były wielkim rozczarowaniem w odniesieniu do zachodniej cywilizacji. Wojna, która pochłonęła miliony ofiar, postawiła pod znakiem zapytania wiele wartości życia politycznego i społecznego. Nie mogło się obejść bez fermentu w obszarze kultury i sztuki. W Ameryce mówimy wręcz o zjawisku Lost Generation – straconego pokolenia artystów, którzy dorastali podczas I wojny światowej. Zalicza się to niej między innymi Francisa Scotta Fitzgeralda, Jamesa Joyce’a, Isadorę Duncan, Henry’ego Millera, Aldousa Huxleya, George’a Gershwina czy Aarona Coplanda. Okres powojenny to z jednej strony czas ocen i moralnych rozliczeń z przeszłością, z drugiej – szybki pochód ku przyszłości, okres dynamicznego wzrostu gospodarczego, rozwoju technologii i innowacji. To wszystko znalazło swoje odzwierciedlenie w historii jazzu.

U schyłku I wojny światowej miało miejsce wydarzenie, które przyczyniło się w Stanach Zjednoczonych do ekspansji jazzu na cały kraj. Do tej pory głównym ośrodkiem jazzowym Stanów był Nowy Orlean, szczególnie jedna z jego dzielnic Storyville – „dzielnica uciech”. W 1917 roku pod wpływem nacisków władz Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych zamknięto znaczną część lokali w tej dzielnicy, ponieważ „osłabiały zapał do walki marynarzy”. Wielu muzyków straciło pracę. Musieli poszukać nowej – poza Nowym Orleanem. Statki rzeczne oferowały dobre połączenie z Chicago. Już wkrótce to właśnie tu biło serce jazzowej Ameryki. Tu grali Louis Armstrong, King Oliver i Jelly Roll Morton.

Jazz chicagowski stanowił kontynuację koncepcji z Nowego Orleanu, wniósł jednak sporo istotnych innowacji. Popularne stały się instrumenty wcześniej pojawiające się w jazzie sporadycznie – saksofon, skrzypce, kontrabas. Coraz większe znaczenie zyskiwała improwizacja. W środowisku jazzowym mocno zaznaczyli swoją obecność biali muzycy, tacy jak Benny Goodman czy Bix Beiderbecke.

Chicago pozostawało stolicą jazzu w zasadzie do końca lat dwudziestych. Jednak już wtedy swoją silną pozycję kształtował ośrodek, który wkrótce miał się stać mekką dla artystów i fanów tej muzyki. Nowy Jork lat dwudziestych to między innymi miejsce rozwoju pianistyki jazzowej. Szkoła nazwana Harlem Stride to oryginalne podejście do jazzowego fortepianu, oparte na ragtime’owych liniach basowych. Za jego twórcę uważa się Jamesa P. Johnsona, ale artystą, który spopularyzował ten rodzaj gry, był Fats Waller. W tym czasie w Nowym Jorku tworzył też George Gershwin, który łącząc jazz, muzykę klasyczną i tradycje afroamerykańskie, wniósł nową jakość do szeroko rozumianej muzyki rozrywkowej. W nowojorskim Harlemie ukształtowało się zjawisko określane mianem Harlem Renaissance. Był to rozkwit afroamerykańskiej sztuki, muzyki, literatury i poezji. Jednym z najbardziej znanych ośrodków „harlemskiego renesansu” był Cotton Club, w którym często występował między innymi Duke Ellington.

Jazz, który powędrował w świat z podejrzanych rejonów nowoorleańskiego Storyville, zachował swoje powiązania z półświatkiem. Po uchwaleniu przez Kongres w 1919 roku Ustawy Volstead, wprowadzającej na terenie całego kraju prohibicję, szybko powstała ogromna ilość nielegalnych lokali i klubów, gdzie Amerykanie mogli znaleźć zakazaną rozrywkę. Stały się one niejako naturalnym miejscem pracy dla muzyków jazzowych.

W tym samym czasie dynamicznie rozwijały się i popularyzowały innowacje – telefon, radio, fonografia. Stanowiło to rewolucję dla całej branży rozrywkowej – w tym także dla jazzu. W latach dwudziestych XX wieku muzyka jazzowa przekształciła się w integralną część amerykańskiej kultury popularnej. Wywarła głęboki wpływ na świat literacki, znalazła swoje odzwierciedlenie w modzie. Towarzyszący jazzowi bunt przeciw ustalonym standardom społecznym stał się też istotnym wsparciem dla ruchu wyzwolenia kobiet. Muzyka jazzowa przyniosła szacunek dla afroamerykańskiej formy sztuki. Po raz pierwszy kultura tej mniejszości stała się obiektem pożądania większości.

Szalone lata dwudzieste zakończyły się nagle 29 października 1929 roku. Czarny wtorek, kiedy nastąpiło drastyczne załamanie cen akcji na Wall Street, zapoczątkował okres amerykańskiej historii zwany Wielkim Kryzysem. A jak będą wyglądały nasze lata dwudzieste? Czy skończą się w równie symboliczny sposób, jak dekada sto lat temu? Czy zmienią bieg rozwoju muzyki jazzowej? Jesteśmy w tej dobrej (lub wręcz przeciwnie…) sytuacji, że większość z nas będzie się mogła przekonać o tym na własnej skórze. Wiele wskazuje na to, że mogą być szalone, choć w zupełnie inny sposób niż te w XX wieku. Znany nowojorski dziennikarz Heywood Broun powiedział: „Era jazzu była niegodziwa, potworna i głupia. Niestety miło spędziłem ten czas”. Czy powinniśmy życzyć sobie tego, abyśmy za dziesięć lat mogli podobnie ocenić mijającą dekadę?

autor: Piotr Rytowski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO