Felieton

Złota Era Van Geldera: Wymiatacze z Chicago

Obrazek tytułowy

Clifford Jordan & John Gilmore – Blowing In From Chicago (Blue Note, 1957)

Pisałem ostatnio o mikrofonach w studiu Van Geldera (JazzPRESS 12/2018). W niektórych opracowaniach, tyczących legendarnego inżyniera dźwięku, znaleźć można i taką informację, iż Rudy tak bardzo strzegł swoich sekretów, że nie pozwalał nawet owych mikrofonów fotografować. Nie do końca jest to prawda, jak o tym świadczą niektóre okładki płyt wytwórni Blue Note. Ot, weźmy jedną z nich: Blowing In From Chicago z 1957 roku, autorstwa dwóch saksofonistów tenorowych: Clifforda Jordana i Johna Gilmore'a. To dzieło klasyczne, aczkolwiek spoza grona tych najbardziej znanych z epoki hardbopu.

Okładka jest ciekawa, bo na fotografii autorstwa oczywiście Francisa Wolffa widnieją obok saksofonów dwa mikrofony. Jeden wąski i długi na pierwszym planie, oraz krótszy i grubszy w tle. Ten drugi, to oczywiście neumann/telefunken U-47, o którym już pisałem, ale ten pierwszy? Ponieważ nie widać sygnatury, a wiemy, że Van Gelder usuwał je własnoręcznie, możemy domyślać się nazwy po samym kształcie. To najprawdopodobniej mikrofon pojemnościowy telefunken C 12. Nie mniej legendarny od U-47. Tyle o mikrofonach.

Teraz o muzyce. Swoiste „bitwy” muzyków grających na takich samych instrumentach, a zwłaszcza na saksofonach to nieomal znak firmowy jazzu. Tradycja sięgająca legendarnych czasów Kansas City, z której wywodził się Charlie Parker. To osobna kategoria w jazzie, chociaż często u nas niedoceniana, ponieważ nie wiedzieć czemu słowo jam session na ogół kojarzy się z czymś poślednim, przypadkowym i nieprzemyślanym. Ja te wszystkie battle uwielbiam, ponieważ uważam je za sól jazzu. Mam tego na półkach mnóstwo: legendarne pojedynki Gordona z Grey'em, Stitta z Ammonsem, Griffina z Lockjawem Davisem, Gordona z Griffinem itd...

Wyjątkowość Blowing In From Chicago polega nie tylko na tym, że to jedyne spotkanie w studiu Clifforda Jordana z Johnem Gilmorem, ale i na tym, że to... jedyna solowa płyta w karierze tego ostatniego. Gilmore, jak wiadomo, był przez dziesięciolecia podporą „kosmicznej” orkiestry Sun Ry i poza tym bandem niczego więcej nie nagrał osobno. Warto zauważyć, że Blowing In From Chicago pochodzi z tego okresu, kiedy gra Gilmora wywierała największy wpływ na samego Johna Coltrane'a. Można nawet spotkać informację, że Coltrane miał nawet pobierać od swego kolegi z Chicago indywidualne lekcje!

Clifford Jordan, mimo iż grał później u takich znakomitości jak Silver i Mingus, jakiejś spektakularnej kariery nie zrobił. To był raczej „muzyk muzyków”, czyli ktoś cieszący się większym poważaniem tak zwanej branży, niż popularnością wśród zwykłych słuchaczy. Jego styl był bardzo podobny do stylu Gilmore'a, dlatego na Blowing…, nagranej jeszcze w mono, trudno momentami odróżnić jednego saksofonistę od drugiego. Przy uważnym słuchaniu oczywiście różnice się znajdzie. Gilmore grał w nieco wyższym rejestrze i stosował więcej przedęć, i w ogóle efektów późniejszego stylu free. Jordan miał bardziej okrągły i równy ton. Warto dodać, że w połowie lat siedemdziesiątych XX wieku wytwórnia Muse wpadła na pomysł, aby Gilmore i Jordan jeszcze raz, po latach, weszli razem do studia. Niestety Gilmore się nie zgodził.

W repertuarze mamy kompozycje Parkera, Jordana i Silvera, ale chciałbym na koniec zwrócić uwagę na temat Blue Lights autorstwa niejakiego Gigi Gryce'a. To nazwisko dziś zostało zupełnie zapomniane, a przecież w połowie lat pięćdziesiątych ten saksofonista altowy był wymieniany w jednym rzędzie z największymi gigantami. I słusznie! Płyty, które zrealizował z trębaczami: Cliffordem Brownem i Donaldem Byrdem (chociażby Jazz Lab) uznawane są za absolutną klasykę. Gigi był poniekąd sam sobie winien, ponieważ u szczytu kariery – na początku lat sześćdziesiątych wycofał się ze sceny i zaczął komponować muzykę symfoniczną. Temat Blue Lights w wersji zamieszczonej na Blowing In From Chicago, zresztą jak i cała płyta, to istne arcydzieło. Trudno się zresztą dziwić, bo w sekcji rytmicznej mamy Horace'a Silvera (p), Curly Russella (b) i wreszcie Arta Blakey'a (dr).

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 12/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO