Relacja

Gracja w Krakowie

Obrazek tytułowy

fot. Piotr Banasik

Lizz Wright – Kraków, ICE Congress Center – 4 kwietnia 2018 r.

Grace to tytuł najnowszej płyty Lizz Wright, którą promuje jej obecna trasa. Słowo ma wiele znaczeń oprócz tytułowego – wdzięk, takt, poczucie przyzwoitości, łaska i modlitwa, tak jak wiele wymiarów i gatunków składa się na sztukę tej niezwykłej wokalistki.

Gdyby chciała, mogłaby być drugą Whitney Houston. Ma jej skalę, nieskazitelną intonację i siłę, ale ma też coś bezcennego – wokal tak naturalny jak oddech. Houston była divą, a każdy jej występ wielkim show. Być może nie z wyboru, podobno najbardziej lubiła śpiewać gospel, ale to już, niestety, tragiczna historia. W śpiewie Lizz Wright nie ma odrobiny wysiłku, starania, dążenia do dosięgnięcia czy bez końca utrzymania jakiejś nuty, te lekcje odrobiła już bardzo dawno, śpiewając od dzieciństwa w chórze gospel jej ojca-pastora. Jej występ to niewymuszona rozmowa z publicznością. Opowiada historie, jak te które w dzieciństwie usłyszane od ojca, od Biblii i starożytnych mitów po Szekspira.

BAN_2763.jpg fot. Piotr Banasik

Zapowiadając tytułowy utwór Grace, powiedziała, że pierwszy raz (to jej szósty album) wiedziała dokładnie, co chce powiedzieć, ale „zanim znalazłam słowa one znalazły mnie, dzięki Rose Cousins, autorki Grace”. Tylko jeden utwór na płycie All The Way Here, jest autorstwa Wright, reszta to covery – Boba Dylana, k.d. lang, Raya Charlesa, Allison Russel. Przepiękne Barley Allison Russel otwiera płytę i otwierało też koncert. To pozornie bardzo prosta folkowa ballada, ale zaśpiewana z tak oryginalną frazą i mistrzowsko opanowaną mocą, że słuchając, wstrzymuje się oddech, bo każde słowo, każdy dźwięk coś znaczy, a powtarzające się wersy rosną w siłę z każdą artykulacją.

Lizz Wright nie sposób sklasyfikować, bo na pewno nie śpiewa czystego jazzu. Ma głos jak Beyoncé, ale bez fajerwerków, dramaturgię i szczerość Adele, ale kompletnie bez tremy, i intymność Norah Jones. Na scenie zdejmuje buty i śpiewa, jakby nuciła dziecku kołysankę. Ma ten rodzaj talentu i charyzmy, które sprawiają, że jej występ jest zarazem intymny i pełen dramaturgii. Lubi między numerami rozmawiać i podczas jednej z zapowiedzi zwierzyła się, że chociaż mówi się o niej jako o wokalistce jazzowej, bluesowej czy roots, to ona po prostu opowiada historie. Jest niesamowicie powściągliwa, bardzo oszczędnie operując potężnym głosem o nienagannej intonacji i głębokiej barwie, które odsłoniła w całej krasie na bis w przepięknej wersji folkowego hitu Ewana MacColla The First Time Ever I Saw Your Face.

BAN_2706.jpg fot. Piotr Banasik

Oczywiście nie bez znaczenia był znakomicie dobrany zespół: Martin Kolarides - gitara, Bobby Sparks – instrumenty klawiszowe, Nicholas D'Amato – gitara basowa, Brannen Temple – perkusja. Gitarzysta już w drugim utworze Oh, Men Look At My Life rozpętał burzę godną Jimmy'ego Page'a, a sekcja rytmiczna zapewniła rozkołysany groove całego wieczoru.

Po koncercie kupiłam trzecią płytę Lizz – The Orchard (Grace wyprzedała się błyskawicznie). Jest na niej hit Speak Your Heart, którego głośno domagała się krakowska publiczność. Prosta ballada, na skrzyżowaniu folku i popu, ale jest w niej coś, co kwalifikuje Wright do miana wokalistki jazzowej – bezdyskusyjny groove i timing, które słychać już po kilku dźwiękach. Jeśli o mnie chodzi, absolutnym hitem Orchard jest jej wersja klasyka Page'a i Planta Thank You, prawie nie do poznania, wybitna. A płytę Grace, której słucham na okrągło, polecam jako lek kojący wszelkie dolegliwości – jest jak łyk źródlanej wody w upalne popołudnie.

autor: Basia Gagnon

Tekst ukazał się w JazzPRESS 05/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO