Wywiad

Krzysztof Herdzin: kompletny, twardy reset

Obrazek tytułowy

fot. Piotr Fagasiewicz

Krzysztof Herdzin - do niedawna jeden z najbardziej zapracowanych artystów. „Maczał palce” w nagraniach ponad 200 płyt, nagrywał i koncertował z największymi – co odnosić się może nie tylko do statusu gwiazd, ale również do liczebności składów orkiestrowych. Laureat wielu nagród i wyróżnień. Jego nazwisko dawało nazwę zespołom, które prowadził, ale sprawdzał się także w roli pianisty-sidemana, aranżera, dyrygenta, kompozytora, producenta, wykładowcy akademickiego. Angażował się w projekty klasyczne, jazzowe i rozrywkowe. Aż na początku tego roku chwycił za życiowe cugle i zaczął się skupiać na tym, co jest dla niego w życiu najważniejsze...

Jerzy Szczerbakow: Na początku tego roku dokonałeś radykalnego kroku odcięcia się od świata - na kilka miesięcy wyjechałeś, aby pracować jako wolontariusz w szpitalu dla zwierząt na Jamajce. Co cię do tego kroku skłoniło, na co liczyłeś?

Krzysztof Herdzin: Na przestrzeni ostatnich czterech lat dokonałem kilku najbardziej radykalnych kroków w moim życiu, pokaźna część z nich, na początku tej drogi „przemiany”, nie była jeszcze ostateczna i udana, niemniej im dalej w las, tym bardziej wychodziłem na prostą. Próbowałem się ratować przed samym sobą, marazmem i frustracją z jednej strony, depresją z drugiej, a z trzeciej pychą, samouwielbieniem i przerostem ego. Przed zmęczeniem muzyką, która w moim hiperintensywnym życiu zaczęła dawać mi coraz mniej radości. Grając około 200 koncertów rocznie, pracując jako sideman na chwałę innych liderów, wykonując coraz częściej twórczość innych artystów, obcą mi emocjonalnie, ucząc trzech przedmiotów w akademii (Akademia Muzyczna im. Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy – przyp. red.), komponując i produkując własne projekty, poczułem się jak kręcące się „to coś” w przerębli. Wszystko to niszczyło mnie od środka, zrobiłem się cyniczny, mentorski, stawałem się kimś nie do strawienia przez przyjaciół i znajomych. Aż zapytałem siebie: „Co robisz? Jaki jest twój cel?”. Postawiłem więc wszystko na jedną kartę i poświęciłem kilka lat na ciężką pracę nad sobą. Na poszukiwanie prawdy o sobie, akceptację świata, zmianę własnych, toksycznych zachowań i przewartościowanie fundamentalnych kwestii w moim życiu.

Jak taka zmiana wyglądała od strony praktycznej?

Zacząłem od duchowości, od spotkań z niezwykle mądrym i oświeconym psychologiem, czytania wspaniałych książek i znalezienia własnej drogi. Po drodze wyizolowałem się na dobre ze środowiska muzycznego, przestałem grać jako sideman, skasowałem wszystkie profile na portalach społecznościowych. Uspokoiłem się, nabrałem pokory, przeprosiłem osoby, którym zrobiłem krzywdę, uzdrawiając wiele nierozwiązanych problemów interpersonalnych, czyszcząc tym samym pole energetyczne i ucząc się bezwzględnej miłości do świata.

Zwierzęta zawsze były w moim życiu ważną częścią codzienności. Kocham je uczuciem totalnym i jak moi znajomi twierdzą - a nie jest to dalekie od prawdy - mam w sobie pewien dar szczególnej komunikacji z nimi. Jestem jak Zaklinacz Psów i Kotów. Kiedy umarł mój ostatni kot, moje dziecko, któremu oddałem z braku potomka całość swoich uczuć ojcowskich - nieuleczalnie chory otrzymał zastrzyk usypiający i odszedł na moich rękach - postanowiłem poświęcić się ekstremalnemu doświadczeniu, stanowiącemu swoistą kropkę nad „i” w mojej wewnętrznej metamorfozie. Kompletny, twardy reset. Odcięcie od pracy, środowiska, rodziny, muzyki, kraju, wszystkiego, co stanowi treść mojego życia.

Wybrałem się na cztery i pół miesiąca na Jamajkę, gdzie zamieszkałem u rodziny autochtonów, tworząc od podstaw nowe środowisko, poznając zupełnie odmienną kulturę i mentalność, wyłączając telefon i poświęcając się ciężkiej, fizycznej pracy ze zwierzętami. Zrobiłem kurs weterynaryjny. Dwa dni w tygodniu pracowałem w schronisku dla psów: tylko ja i facet złota rączka na około 100 psów... Smród, hałas nie do wytrzymania - psy szczekały i wyły cały czas, warunki spartańskie, bida z nędzą.

Jak wyglądała ta praca i jaki przyniosła efekt?

Karmiłem, czyściłem klatki z ekskrementów, zbierałem codziennie z wybiegów około 40, 50 kg odchodów. Wykonywałem prace gospodarskie: mop, miotła, szlauch, łopata, grabie. Młotek i maczeta towarzyszyły mi non stop, kiedy naprawialiśmy klatki, szykowaliśmy deski na nowe elementy wyposażenia wybiegów, kiedy ścinaliśmy w buszu gałęzie, z których potem robiliśmy osłony przeciwsłoneczne, parawany dla karmiących matek itp. Kilka razy agresywne psy pogryzły mnie dotkliwie po nogach i musiałem dostać zastrzyki przeciwtężcowe.

Miałem po kilku miesiącach takie odciski na dłoniach, że bałem się czy wrócę bez problemu do grania. Plecy i ręce permanentnie bolały, większość czasu z ośmiu godzin dziennej szychty spędzałem na słońcu w 35-stopniowym upale. Kolejne trzy dni to klinika dla zwierząt domowych. Głównie psy i koty. Po przeszkoleniu szczepiłem sam zwierzaki, asystowałem przy operacjach, pobierałem krew, wymazy, myłem i prałem chusty operacyjne, odkażałem narzędzia chirurgiczne. Tutaj codzienność polegała na szczepieniach, sterylizacjach i kastracjach, zdarzały się amputacje, operacje usuwania nowotworów, eutanazje.

Dlaczego tak dokładnie o tym mówię? Po raz pierwszy w życiu robiłem coś naprawdę. Namacalnie. Pracowałem ekstremalnie ciężko fizycznie. Nikogo nie interesowało, kim jestem w Polsce, czy zrobiłem karierę i jestem docenionym artystą. Miałem po prostu dwie ręce do roboty i olbrzymie serce do podzielenia się z potrzebującymi. Byłem strofowany i opieprzany przez lekarza, zanim nie nauczyłem się robić pewnych rzeczy dobrze. Mając prawie pięćdziesiątkę na karku, znów stałem się uczniem, ustawionym do pionu, wracającym do rozumienia znaczenia słowa pokora. Świeża głowa, dystans do świata, pewność, że na muzyce świat się nie kończy, to najważniejsze.

DPP_1193.jpg fot. Piotr Fagasiewicz

Twoją ostatnią płytą wydaną przed wyjazdem był bardzo osobisty album Look Inward. Improwizacja solo w studiu, nagrywana w środku nocy przy wygaszonych światłach. Czy on też był próbą takiej autoterapii, czy był jeszcze elementem tej życiowej karuzeli?

Zdecydowanie była to autoterapia. I to głęboka. Pomodliłem się przy pomocy muzyki, pomedytowałem i spróbowałem powiedzieć o swoich tajemnicach przy pomocy swobodnej improwizacji. Nigdy wcześniej nie próbowałem w ten sposób wyrażać siebie i wiem, że to już więcej się nie powtórzy. Poczułem wtedy olbrzymi imperatyw, aby przy pomocy fortepianowej medytacji opisać swoje wnętrze i wszystkie zawirowania w tamtym momencie życia. Wszedłem do studia bez jakiegokolwiek planu, improwizowałem o swoim życiu, o smutku, nadziejach, refleksjach i niepewnościach. To moja najbardziej intymna i osobista wypowiedź nagrana na płycie.

Nie opowiadasz się po stronie żadnego gatunku - twój artystyczny dorobek to jazz, klasyka, muzyka współczesna czy rozrywkowa. Skąd takie szerokie pojmowanie? Czym jest dla ciebie muzyka? Dla twórcy, wykonawcy i odbiorcy?

Zawsze podkreślam znaczenie bycia wszechstronnym. To dla mnie bez wątpienia najważniejszy aspekt rozwoju i cel muzycznej drogi, od zawsze. Już w liceum muzycznym interesowałem się muzyką we wszelkich możliwych aspektach, oprócz programu do przygotowania na lekcje fortepianu grałem bardzo intensywnie kameralistykę, co nie było w tamtym momencie edukacji tak oczywiste. Byłem organistą w kościele, zaczynałem interesować się jazzem. Na studiach grałem kujawskie wesela, śpiewałem w chórze, realizowałem basso continuo w orkiestrach kameralnych, akompaniowałem we wszystkich katedrach, poznając literaturę smyczkową, wokalną i dętą, grałem w Niemczech na ulicy, jeździłem na warsztaty jazzowe do Chodzieży, grałem w cyrku, byłem korepetytorem w teatrze.

Im byłem starszy, tym bardziej poszerzałem interdyscyplinarny zakres swoich zainteresowań, przyswajając dużo więcej informacji i doświadczeń niż statystyczny muzyk. Wychodziłem z założenia, że muzyka jest całością, jednią, nie sposób traktować jej jako szeregu specjalizacji, tak naturalnych dla dzisiejszych czasów. Byłem pazerny na muzykę we wszelkich postaciach. Nauczyłem się grać zarówno standardy, jak i fusion czy free. Współpracowałem z teatrami, filmowcami i artystami pop. Dlaczego to ma być takie dziwne? Moimi idolami zawsze byli artyści uniwersalni: dyrygujący kompozytorzy, instrumentaliści poruszający się z równą swobodą w klasyce i w jazzie, imponowali mi idole z odległych epok, którzy łączyli wszystkie specjalizacje w jednym, to było wtedy całkowicie naturalne. Nie było granic, klasyfikacji gatunkowych, improwizacja czy umiejętność transpozycji na zawołanie albo czytania nut a vista były czymś całkowicie naturalnym.

Do dziś zadaję sobie pytanie, skąd wzięła się pod koniec XIX wieku ta potrzeba podziału na instrumentalistów, kompozytorów i dyrygentów. Dlaczego wybitni wirtuozi współcześni są niepełnosprawni, kiedy odbierze im się nuty? Dlaczego niektórzy kompozytorzy współcześni nie potrafią zagrać ze słuchu kolędy? Będąc klasycznym pianistą, myślę o jazzie w pełniejszy sposób, odwołując się do wielu setek lat tradycji i różnych estetyk muzycznych. Jako kompozytor muzyki współczesnej mogę myśleć o kształtowaniu formy improwizacji w zupełnie innej narracji, zwracając większą uwagę na sonorystykę czy fakturę. Z kolei jako aranżer mogę użyć dowolnej stylizacji, charakterystycznej dla idiomu, w którym akurat się poruszam. Wszystkie moje doświadczenia pozwalają mi odnaleźć się praktycznie w każdym stylu i funkcji. To dla mnie olbrzymie ułatwienie i sprzyjająca w pracy okoliczność.

Moim zdaniem, zajmowanie się muzyką we wszelkich postaciach tylko pomaga, rozwija i daje szansę na wręcz organiczną kreację. To jedyna droga do poznania prawdy o tej najpiękniejszej ze sztuk. Niestety wymaga o wiele więcej pracy i staranności, podporządkowania się olbrzymiemu rygorowi i dyscyplinie, aby poznać tajniki każdej z tych dziedzin.

DPP_1194.jpg fot. Piotr Fagasiewicz

Czym jest w takim razie dla ciebie muzyka? Czy jest zjawiskiem fizycznym i traktujesz ją pragmatycznie, czy ma dla ciebie głębsze znaczenie?

Dobre pytanie. I trudno na nie uczciwie i jednoznacznie odpowiedzieć. Muzyka jest całym moim światem. Podporządkowałem jej wszystko w swoim życiu. Nie założyłem rodziny, bo trudno kobiecie zaakceptować taki tryb życia, jaki prowadzę od prawie 30 lat... Albo cygańskie życie w ciągłej podróży z koncertu na koncert, albo zamykanie się w pokoju, wielogodzinne ćwiczenie na instrumencie, bądź totalne skupienie nad pisaniem, izolacja i introwertyzm. Czyste wariactwo w kategoriach międzyludzkich relacji. Dobijam powoli do pięćdziesiątki i dzisiaj muzyka ma dla mnie dużo bardziej duchowe, wręcz ezoteryczne znaczenie. Jest czystą energią, wibracją, która w równym stopniu może odbiorcę zaczarować, uszczęśliwić, uszlachetnić, jak i zniszczyć jego duszę, wpędzić w depresję. Wierzę w to bardzo. Dlatego też coraz uważniej się nią zajmuję, nie pozwalając sobie na czysto użytkowe i wyrachowane działania, które, przyznaję, kiedyś mi się zdarzały.

Zależy mi na prawdzie, jakkolwiek każdy z nas ją rozumie inaczej. Dzielę się ze słuchaczami swoją duchowością i opowiadam przy pomocy dźwięków o moim idealnym świecie, zbalansowanym, pełnym ładu i harmonii, miłości do świata i pokory wobec złożoności natury.

Tytuły twoich jazzowych płyt są pewnym kodem: Looking For Balance, Jesteś Światłem, Look Inward, ale także wcześniejsze Dancing Flowers czy Almost After - jest w nich informacja o miejscu, w którym wewnętrznie jesteś. A co fascynuje cię w królestwie mrówek?

Rzeczywiście, zawsze z dużym namysłem nazywam swoje płyty autorskie. Układają się w pewną historię, w której człowiek i szeroko pojęty humanizm odgrywają ważną rolę. Tym razem trochę sięgnąłem klamrą do tytułu Dancing Flowers i poszedłem drogą abstrakcji. A swoją drogą - mrówki są fascynujące!

I w ten sposób doszliśmy do twojego najnowszego albumu Kingdom of Ants, nagranego z Vinniem Colaiutą i Robertem Kubiszynem w Los Angeles. Jest to spełnienie marzeń, hołd mistrzom oraz muzyczna podróż życia?

Jakbyś czytał w moich myślach... Spełniłem już wiele swoich muzycznych marzeń, jestem pod tym względem niezwykle uparty i cierpliwy w realizacji, wydawać by się mogło, zupełnie absurdalnych pomysłów. Po nagraniu swojej płyty z muzyką współczesną wraz z jedną z najlepszych orkiestr świata, Academy of St Martin in the Fields, w legendarnym londyńskim Abbey Road Studio (Suite On Polish Themes / Suita na tematy polskie, 2016 – przyp. red.), myślałem już, że nic tego wydarzenia nie pobije. A tu nagle zagnieździła się w mojej głowie idea płyty z moim największym guru perkusji Vinniem Colaiutą i Robertem Kubiszynem w elektrycznym triu. Coś jak hołd złożony moim mistrzom szeroko pojętej muzyki fusion: Weather Report, Headhunters Herbiego Hancocka, Chick Corea Elektric Band.

Krok po kroku, powolutku posuwałem się do przodu, skomponowałem cały materiał, wymyśliłem koncepcję płyty, dotarłem bezpośrednio do Vinniego, uzyskałem jego zgodę, przygotowałem bardzo dokładne demo i wysłałem mu je. Spodobało się, znaleźliśmy termin, sam zaproponował studio Greene Room w Los Angeles, w którym wielokrotnie nagrywał i czuł się tam komfortowo. No i polecieliśmy z Robertem za wielką wodę, mając motyle w brzuchu. Trafiliśmy do wspaniałego studia, w którym nagrywały takie tuzy, jak Joe Sample, Patti Austin, Paul Jackson Jr. czy Keith Emerson.

Nagrywaliśmy dwa dni. Wykorzystałem mnóstwo klawiatur (Rhodes i Wurlitzer Piano, Moog, Nord Stage, Roland), sample, vocoder, zagrałem na melodyce, bas klarnecie, perkusjonaliach, zaśpiewałem. A mój niezwykły przyjaciel Robert Kubiszyn, oprócz kilku basów, zagrał również na gitarach! Był w życiowej formie, podniósł poprzeczkę tego nagrania na najwyższy z możliwych poziomów. Oczywiście wszystko to opisuję w telegraficznym skrócie, w rzeczywistości od pomysłu do realizacji upłynęły prawie dwa lata, kolejny rok trwała postprodukcja i rozmowy z firmami płytowymi. Przez cały ten czas wierzyłem mocno, że się uda. Całość sfinansowałem sam, byłem własnym producentem, płatnikiem, zadbałem o całą logistykę, a na końcu o znalezienie wydawcy.

Cały ten projekt wydaje mi się jeszcze dzisiaj kompletnie odrealniony. Z pewnością była to życiowa podróż. Ktoś, kogo uwielbiam od trzydziestu paru lat, kto jest uważany za jednego z najbardziej inspirujących i naśladowanych perkusistów w historii, zagrał ze mną jak z równym, zaprzyjaźniliśmy się, wciąż mailujemy do siebie. Dzięki niemu moje utwory nabrały takiego szwungu, wyrafinowania, że wciąż słucham tego z rozdziawioną gębą. To jakiś kosmos! Jestem przeszczęśliwy i spełniony. A najbardziej wierzę, że wszystko to wydarzyło się nie bez przyczyny właśnie w tym momencie mojego życia, kiedy oczyściłem umysł i serce, wychodząc na prostą. Przypadek?

Co dalej? Jaki jest kolejny punkt na twoim muzycznym horyzoncie? Czy może czujesz, że artystycznie zdobyłeś już wszystko i swoją energię twórczą przekierujesz na inne aspekty życia? Może będziesz pracował jak dotąd, ale z poczuciem spełnienia?

Wiesz, są dwa ekstremalne punkty odniesienia w życiowych założeniach i celach rozwoju. Jedni stawiają poprzeczkę za wysoko i nigdy nie osiągną poczucia spełnienia, będąc zawsze składnikiem peletonu w życiowym wyścigu, drudzy zaniżają swoje możliwości i szybko osiadają na laurach, osiągając zadowolenie z połowicznych sukcesów. Zawsze staram się o tym pamiętać. Uważam, że moje życie obeszło się że mną nad wyraz hojnie. Nigdy, w najśmielszych snach nie przypuszczałbym, że będę w takim miejscu, w jakim się znalazłem. Doceniony, nagrodzony, hiperaktywny i doświadczony, współpracujący z gigantami, koncertujący w ponad 40 krajach świata, zaraz zrobię habilitację... Czego chcieć więcej? Dziękuję za to codziennie. Naprawdę.

Moje zajmowanie się muzyką teraz jest zupełnie innym procesem twórczym niż przed laty. Już nic nie muszę, mówię to z pełnym przekonaniem. Szukam wzruszenia, porządku i ładu, uczciwego i prawdziwego kontaktu z odbiorcą. Nawet jednym. Fizycznie - jednym słuchaczem. Jeśli prawdziwie zrozumie moje intencje i to, kim jestem, będę najszczęśliwszym człowiekiem. To wielka wygrana. Dużo większa niż pozornie wielka rzesza sympatyków muzyki danego artysty, którzy reagują snobistycznie, bądź kompletnie bezrefleksyjnie, pozostając w sferze oddziaływania przeczytanych, entuzjastycznych recenzji, które z grubsza ustawiają mapę kulturalną świata. Chciałoby się zacytować Gombrowicza: „jak ma zachwycać, kiedy nie zachwyca?”. Mówiąc poważnie - nie planuję zbyt daleko. Komponuję teraz na zamówienie Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy największe i bez wątpienia najważniejsze dzieło mojego dotychczasowego życia - Requiem na orkiestrę symfoniczną, chór i troje solistów. Godzina muzyki z łacińskim tekstem, kontemplacja śmierci i tęsknota za wszystkimi moimi bliskimi, którzy odeszli. Prawykonanie planujemy na Wielkanoc 2019. Energię, zgodnie z twoim pytaniem, kieruję głównie na bycie tu i teraz. Bardzo ważna jest dla mnie praca z młodzieżą w akademii. Jestem im coś winien, traktuję ich z ojcowską odpowiedzialnością, opowiadając o swoich doświadczeniach, dzieląc się wiedzą i pomysłami, przestrzegając przed niebezpieczeństwami i zachęcając do radzenia sobie z bolesnymi upadkami, bądź zwyczajnym niezrozumieniem słuchaczy. Jako doświadczony, spełniony i zdystansowany do świata artysta, mogę być świetnym źródłem wiedzy i pragmatycznych rozwiązań. A wszystko to w aurze najlepszych do wyobrażenia wibracji. Będziecie się śmiać z mojej naiwności i fascynacji tym „new agem”? Bardzo proszę. Nic nie zakłóci mojego wewnętrznego spokoju - ani czyjeś zdanie, ani zachowanie. Życzę każdemu tego rodzaju, współczesnego stoicyzmu.

autor: Jerzy Szczerbakow

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 11/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO