Wywiad

Krzysztof Pabian: szukanie nowych rozwiązań wymaga różnych technik

Obrazek tytułowy

fot. Dariusz Lachowski

Urodzony w 1970 roku w Krakowie Krzysztof Pabian jest muzykiem mającym gruntowne wykształcenie zarówno klasyczne, jak i jazzowe. Od ćwierć wieku mieszka w Chicago. Występował z orkiestrami symfonicznymi i składami jazzowymi. Na długiej liście artystów, z którymi grał i nagrywał, można znaleźć dobrze znane nazwiska – Grażyna Auguścik, Jarek Śmietana, Jeb Bishop, Dave Rempis, Rob Denty, Jon Weber, Mark Walker, Hamid Drake, Tim Daisy, Tim Mulvenna oraz wielu innych.

Rafał Zbrzeski: Wyjechał pan z Polski dość dawno temu. Kiedy dokładnie pan postanowił wyemigrować i co było powodem podjęcia takiej decyzji?

Krzysztof Pabian: Wyjechałem do USA w roku 1993, jeszcze jako student drugiego roku krakowskiej Akademii Muzycznej w klasie kontrabasu. Uczelnia wysłała nas jako kwartet muzyki współczesnej na festiwal i warsztaty muzyczne do Houston w Teksasie. Po festiwalu poleciałem po prostu do Chicago na dodatkowe miesięczne wakacje. Akurat tak się złożyło, że dzięi znajomym udało mi się załatwić kilka lekcji gry u Joe Guastafeste, lidera sekcji kontrabasów w Chicago Symphony Orchestra, który, nawiasem mówiąc, pełnił tę funkcję od 1961 do 2010 roku, czyli przez 49 lat.

Łatwo było zaadaptować się w nowym środowisku?

Po kilku lekcjach i rozmowach zaproponowano mi audycję na uniwersytecie, gdzie uczył także Stephen Lester, który również grał w sekcji kontrabasów w Chicago Symphony Orchestra. Pamiętam to, jakby to było dzisiaj, nie miałem własnego instrumentu, więc Joe Guastafeste użyczył mi swojego. Był to domenico buzon z 1749 roku. Nie wiem, czy bardziej stresował mnie fakt grania dla tak nobliwego audytorium, czy okazja do trzymania w rękach tej klasy instrumentu. Po przesłuchaniu zaproponowano mi stypendium, więc zdecydowałem się zostać. Wykładowcy z Roosevelt University, którzy wysunęli tę propozycję, dali mi tę wyjątkową szansę, mimo że nie znałem języka angielskiego. Przez pierwszy rok uczęszczałem więc tylko na prywatne lekcje kontrabasu, próby orkiestry i przyspieszony kurs angielskiego, pięć dni w tygodniu po sześć godzin. Po około roku zacząłem się w Stanach w miarę aklimatyzować. Przede wszystkim mogłem się już swobodnie porozumieć. Rozpocząłem więc kursy akademickie i zacząłem brać udział w przesłuchaniach do orkiestr. Wtedy też dostałem się do składu Civic Orchestra of Chicago, która jest czymś w rodzaju zaplecza, czy też orkiestry treningowej, dla Chicago Symphony Orchestra, z którą też udało mi się kilka razy zagrać. Występując przez kilka lat z tą orkiestrą, miałem okazję współpracować z takimi sławami, jak Pierre Boulez, Daniel Barenboim, Christoph Eschenbach, Zubin Mehta czy nawet Sir George Solti. Mniej więcej w tym samym czasie zakwalifikowałem się też do udziału w festiwalach Spoleto, najpierw w amerykańskiej edycji odbywającej się w Charleston, w Południowej Karolinie, a potem we Włoszech. W późniejszym czasie jeździłem na nie wielokrotnie. Wiązało się to z wieloma tygodniami prób, koncertów, nagrań, bardzo dużo mnie to nauczyło.

Ma pan wyższe wykształcenie muzyczne – zarówno jazzowe, jak i klasyczne. Skąd pomysł i potrzeba, by równolegle zgłębiać oba te gatunki? Czy któryś z nich jest panu bliższy, czy oba są równie ważne?

Kiedy byłem jeszcze studentem Akademii Muzycznej w Krakowie, graliśmy dużo muzyki współczesnej. To oczywiście wynikało po trosze z tego, że Krzysztof Penderecki przez lata związany był z krakowską akademią, najpierw jako wykładowca, a następnie jako dziekan. Byłem więc często proszony o granie takich koncertów czy też uczestniczenie w nagraniach tego typu muzyki. Kochałem też oczywiście jazz i próbowałem go grać już dużo wcześniej, właściwie jeszcze jako nastolatek. Pamiętam, jak wspólnie z kolegami ze szkoły muzycznej im. Mieczysława Karłowicza w Nowej Hucie wymienialiśmy się albumami jazzowymi (wtedy jeszcze na kasetach), które starsi koledzy albo przywozili z wyjazdów na Zachód, albo poprzez znajomych i kolegów zdobywali przegrywaną kopię kopii jakiegoś albumu. Wtedy nie było tak łatwego dostępu do nagrań jak dziś, jakkolwiek to właśnie w tamtym czasie zaczęły powstawać wypożyczalnie płyt kompaktowych, w radiu częściej zaczął pojawiać się jazz, oczywiście można go było usłyszeć przede wszystkim w programach autorskich. Wtedy amerykański jazz był dla nas niedoścignionym wzorem. Każdy chciał tak grać. Wracając do wątku mojej przygody z muzyką – po kilku latach dostałem się do programu Master Degree w uznanym Northwestern University, gdzie akurat obok kierunku klasycznego oferowany był pilotażowy program nauczania jazzowego, z którego skorzystałem i ukończyłem oba fakultety w tym samym czasie. Wtedy to poznałem wielu muzyków ze środowiska, z którymi nadal się przyjaźnię i gram. To był też chyba ten moment, kiedy zrozumiałem, że jednak jazz jest tym rodzajem muzyki, który pociąga mnie najbardziej. Możliwe, że zaczynałem czuć się wypalony graniem w orkiestrach i wykonywaniem tylko zapisanych nut.

Czy rola, jaką odgrywa kontrabasista w muzyce jazzowej, i ta w muzyce klasycznej bardzo się od siebie różnią? A może doświadczenia zdobyte na tych dwóch polach wzajemnie się przenikają?

Oczywiście dziś jazz jest dla mnie ważniejszy niż klasyka, ale to granie muzyki klasycznej dało mi warsztat, którego nie miałbym możliwości zdobyć w inny sposób. W największym stopniu dotyczy to moich możliwości technicznych, szczególnie grania smyczkiem, które dla wielu basistów jazzowych jest wręcz tematem tabu. Wracając do pytania – myślę, że role kontrabasisty w jazzie i klasyce są trochę inne, choć w obu wypadkach dbamy o tak zwany „low end”. Powszechnie uważa się, że klasycznie wykształceni kontrabasiści nie potrafią dobrze grać jazzu, a jazzowi nie grają dobrze klasyki. Z moich obserwacji wynika jednak, że wielu współczesnych kontrabasistów posiada umiejętności w obu gatunkach, co powoduje, że rola kontrabasu nie ogranicza się tylko do grania pochodów, jak to ma miejsce w jazzie, czy grania zapisanych nut smyczkiem, tak jak to jest w klasyce. Szukanie nowych rozwiązań dźwiękowych wymaga technik, które mogą się zazębiać czy przenikać i wywodzić się z wielu kierunków. Nie tylko z jazzu i klasyki, o których wspominaliśmy, ale także z gatunków takich jak bluegrass czy nawet rockabilly, w których używa się bardzo specyficznych sposobów grania.

Miasto, w którym żyje pan od wielu lat – Chicago – ma własną scenę jazzową z ogromną tradycją, cały ruch Association for the Advancement of Creative Musicians, grupa Art Ensemble of Chicago, muzycy tacy jak Fred Anderson, Roscoe Mitchell czy Ken Vandermark... Jak tworzy się muzykę w miejscu o tak bogatej i specyficznej tradycji?

Tak, Chicago to ogromna i długa tradycja. Ostatnio saksofonista Joe McPhee w trakcie rozmowy po koncercie powiedział zdanie, które mocno utkwiło mi w pamięci. Odnosząc się do smutnego faktu, że wielu muzyków ze starszego pokolenia od nas odchodzi, powiedział: „Stoimy na barkach gigantów, nikt nie rodzi się ukształtowany. To ci, którzy byli przed nami, nas kształtują”. Odebrałem tą wypowiedź bardzo wielowymiarowo. To stwierdzenie mówi nie tylko o szanowaniu tradycji, ale także o obowiązku niesienia jej dalej poprzez sztukę i rozwijaniu jej. Po to, żeby następne pokolenie też mogło stanąć na „naszych barkach”. W Chicago wiele zawdzięczamy Fredowi Andersonowi, który mimo że sam wywodził się z tradycji hardbopowej, popchnął muzykę w kierunku free jazzu i natchnął tym wielu chicagowskich artystów. Przez wiele lat Fred prowadził klub jazzowy Velvet Lounge, gdzie grało się w większości muzykę improwizowaną. Anderson był też założycielem wspomnianego Association for the Advancement of Creative Musicians (AACM), razem z takimi sławami, jak Steve McCall, Phil Cohran oraz nieodżałowany Muhal Richard Abrams, który zmarł niedawno. Przez AACM przewinęło się wielu ważnych muzyków. Przychodzą mi teraz na myśl Wadada Leo Smith, Anthony Braxton, Roscoe Mitchell czy nawet Jack DeJohnette, który jednak przez większą część publiczności znany jest głównie ze swojej współpracy z Milesem Davisem czy Keithem Jarrettem. AACM w wielkim stopniu przyczyniło się do obecnego kształtu chicagowskiej sceny muzycznej. Poczynając od połowy lat sześćdziesiątych, AACM było odskocznią dla muzyków uprawiających muzykę improwizowaną, muzykę bez granic strukturalnych czy stylistycznych. AACM było także spoiwem pomiędzy jazzem a ruchem awangardowym w muzyce klasycznej, z kompozytorami takimi jak John Cage na czele. To chyba jeden z powodów, dlaczego niewielu muzyków używa teraz terminu „free jazz”, większość ludzi, z którymi rozmawiam, nazywa ten gatunek muzyką improwizowaną. W ostatnich 20 latach pokolenie, które wyrastało na muzyce Andersona czy poczynaniach AACM, przejęło pałeczkę. W tym miejscu wyróżnić trzeba Kena Vandermarka, który najpierw z NRG Ensemble, potem jako Vandermark 5 oraz w wielu innych konfiguracjach zadbał o to, żeby ta tradycja nie zniknęła. Podam prosty przykład jego działalności – Vandermark po otrzymaniu MacArthur Fellowship Award w 1999 roku (a była to suma 265 tys. dolarów), z tych właśnie środków finansował trasy koncertowe składów, które w innym wypadku nigdy pewnie nie doszłyby do skutku. Jednym z takich zespołów był Territory Band, freejazzowy big-band składający się z muzyków z Ameryki Północnej i Europy.

A dla pana – czym jazz chicagowski różni się od innych scen?

Obecnie jazz „chicagowski” to w wielkiej mierze muzyka improwizowana, choć oczywiście to też miasto jazzu tradycyjnego czy wielkich tradycji bluesowych. Obok takich artystów, jak wspomniany Ken Vandermark, jest też wielu innych wspaniałych muzyków, którzy podtrzymują tą scenę i aktywnie ją kreują. Trzeba tutaj wspomnieć takie nazwiska, jak Dave Rempis, Tim Daisy, Jason Stein, Josh Berman, Keefe Jackson, czy ze starszego pokolenia – Hamid Drake, Mars Williams, Michael Zerang oraz niezmordowany Jim Baker, geniusz freejazzowego fortepianu. W ciągu kilku ostatnich lat pojawiło się kilka wspaniałych miejsc, gdzie gra się tylko muzykę jazzową i improwizowaną, takich jak Elastic Arts Foundation, Constellation, Experimental Sounds Studio (ESS), gdzie regularnie organizuje się serie koncertów. Istnieją też starsze, bardziej znane miejsca, jak choćby Hungry Brain czy Hideout, które były kolebką tego nurtu i ciągle prężnie działają. Nieśmiało mówi się też o renesansie muzyki w Chicago i że miasto ma obecnie lepszą scenę niż Nowy Jork – z powodu ilości miejsc do grania i ilości koncertów jazzowych. Nie chciałbym jednak wsadzać kija w mrowisko, bo zdaję sobie sprawę, że wiele osób nie zgodziłoby się z tym zdaniem. Myślę natomiast, że częścią tego sukcesu jest to, że artyści, o których wspomniałem, w jakimś stopniu „wychowali” sobie publiczność. Spora liczba ludzi przychodzi na koncerty muzyki improwizowanej posłuchać konkretnego muzyka. Publiczność, która słucha tej muzyki, jest bardzo wierna i oddana, co się przekłada na coraz większą liczbę koncertów. Dużą popularność zyskują też wydarzenia interdyscyplinarne, które łączą muzykę improwizowaną z mediami wizualnymi, tańcem, malarstwem, recytacją itp. Mnóstwo tutejszych artystów jest bardzo kreatywnych, a władze Chicago chętnie wspierają finansowo takie inicjatywy. Teraz jest dobry moment dla muzyki improwizowanej oraz dla sztuki współczesnej, dużo się dzieje i to wielce mnie cieszy.

Jak z perspektywy Chicago wygląda jazz w Polsce? Śledzi pan to, co się dzieje na naszej krajowej scenie?

Myślę, że jazz w Polsce ma się bardzo dobrze. Ponieważ utrzymuję kontakt z kilkoma muzykami z Polski, których znam jeszcze z czasów, gdy mieszkałem w Krakowie, jestem raczej na bieżąco. Bardzo mi się podoba to, co robi Dominik Wania, płyta Ravel jest absolutnie fantastyczna, bardzo lubię albumy Marcin Wasilewski Trio, ale często wracam też do autorskich płyt Piotra Żaczka, z bardziej elektrycznego nurtu. Nawiasem mówiąc, z Piotrem chodziłem do średniej szkoły muzycznej, ćwiczyliśmy na zmianę na tym samym kontrabasie, bo szkoła dysponowała tylko jednym instrumentem. Przez te lata miałem okazję koncertować trochę z muzykami z Polski tutaj w Stanach Zjednoczonych. Najwięcej grałem chyba z Jarkiem Śmietaną, to był wspaniały muzyk i człowiek. Ogromna szkoda, że odszedł zbyt wcześnie.

Niedawno ukazał się nagrany z pańskim udziałem album kwintetu Chicago Edge Ensemble zatytułowany Decaying Orbit. W składzie zespołu znaleźli się muzycy ze światowej czołówki muzyki improwizowanej: Hamid Drake, Jeb Bishop, Mars Williams. Liderem jest Dan Phillips – gitarzysta, z którym Pan współpracuje od dłuższego czasu. Jak opisałby pan muzykę tego zespołu? W moim odbiorze to nie do końca jest coś, co można nazwać po prostu free jazzem.

Zgadzam się. Nie nazwałbym Chicago Edge Ensemble składem freejazzowym w stuprocentowym znaczeniu tego słowa. Większość materiału to napisane kompozycje, choć sam proces ich powstawania był bardzo różny. Mogą to być mniej lub bardziej skomplikowane formy lub wręcz motywy i pętle harmoniczne, które są interpretowane przez muzyków we właściwy im sposób. W tej muzyce jest dużo miejsca dla Marsa, Jeba czy Dana na nieskrępowane improwizacje i interakcje, w czym są mistrzami. Zadaniem sekcji, czyli moim i Hamida, jest tworzenie odskoczni w postaci podkładu rytmicznego dla reszty zespołu, w postaci bardziej uporządkowanej czy wręcz groove’owej. Cieszy mnie, że Decaying Orbit został dobrze przyjęty przez krytykę i publiczność, dostał dobre recenzje, został nawet uznany za jeden z albumów roku 2017 według Lloyd Sachs' Annual Jazz Critics Poll oraz został wyróżniony w New York City Jazz Record's Best of 2017. Mieliśmy też okazję zaprezentować ten materiał na trasie promującej płytę w lecie zeszłego roku. Obecnie skupiamy się na drugiej płycie, która jest już nagrana i powinna pojawić się w lecie.

Z Danem Phillipsem współpracuje Pan od prawie 20 lat. Jak doszło do waszego spotkania? Jak się poznaliście? Proszę trochę o nim opowiedzieć, bo mam wrażenie, że nie jest to muzyk w Polsce znany.

Tak, z Danem Phillipsem znamy się ponad dwadzieścia lat. Poznaliśmy się jeszcze w czasie studiów na Northwestern University. Dużo graliśmy wspólnie przez te lata, nagraliśmy kilka autorskich albumów, większość z Timem Mulvenną, który był pierwszym bębniarzem zespołu Vandermark 5. Tima uważam za jednego z najbardziej melodycznych muzyków, z którymi miałem okazję pracować. Uwielbiam z nim grać, dobrze się rozumiemy, zresztą dwadzieścia lat robi swoje. Podobnie jest i z Danem, słyszymy wspólnie rzeczy, zanim jeszcze się wydarzą. Ostania nasza wspólna płyta pod szyldem Pabian / Phillips / Mulvenna to Fading Light z 2017 roku, z której jestem szczególnie dumny, ponieważ kontrabas spełnia na niej rolę instrumentu melodycznego, nie tylko akompaniującego. Dan rzeczywiście nie jest jeszcze zbyt popularny – nie tylko w Polsce, ale w ogóle w Europie – pewnie między innymi dlatego, że większość koncertów graliśmy do tej pory w Stanach Zjednoczonych i w Azji.

Polscy fani jazzu mieli okazję ostatnio usłyszeć pana grę na płycie Tomka Grochota In America, nie grał pan jednak na koncertach promujących ten album. Można liczyć na to, że zawita pan do Polski z występami – może z Chicago Edge Ensemble lub z innym projektem?

Z Tomkiem mieliśmy okazję zagrać kilka koncertów w USA i jako zwieńczenie nagrać album z udziałem trębacza Eddiego Hendersona, pianisty Dominika Wani i saksofonisty Roba Denty’ego. Rob to genialny muzyk z Chicago, z którym również współpracuję od dłuższego czasu. To było fajne doświadczenie, uważam że to bardzo dobra płyta. W planach były koncerty z udziałem moim i Roba Denty’ego, ale nie doszły do skutku, trochę szkoda. Może właśnie z Chicago Edge Ensemble będzie okazja, jakkolwiek ja, Hamid oraz Mars mieszkamy w Chicago, Jeb w Bostonie, a Dan w Bangkoku, w Tajlandi, więc nie jest łatwo dopasować nasze grafiki koncertowe. Na pewno w lecie pojedziemy w trasę po Stanach Zjednoczonych, żeby promować naszą druga płytę, może do tego czasu coś się wyklaruje w kwestii koncertów w Europie i w Polsce.

Ma Pan jakieś swoje muzyczne marzenia, których jeszcze nie udało się spełnić?

W tej chwili głównie to, o czym właśnie mówiliśmy. Bardzo chciałbym zagrać trochę koncertów w Polsce z fajnym składem z USA. Byłoby fantastycznie, gdyby to było Chicago Edge Ensemble. Nie byłem w kraju od siedemnastu lat, więc wypadałoby odwiedzić ojczyznę i zaprezentować muzykę, którą gram.

autor: Rafał Zbrzeski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 04/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO