Muzycy

Andrzej Przybielski

Historia zna wiele przypadków twórców niedocenianych za życia, a zauważonych po latach od ich śmierci. Malarze, pisarze czy muzycy, zwłaszcza Ci redefiniujący zastany porządek i zmieniający myślenie o sztuce, nie zawsze mogli liczyć na pełne zrozumienie i uznanie. Jednym z nich był niewątpliwie Andrzej Przybielski, urodzony w Bydgoszczy 9 sierpnia 1944 r. wybitny trębacz, który swoim bezkompromisowym podejściem do życia, świeżym spojrzeniem na jazz i ekscentrycznym sposobem bycia, nie zjednywał sobie ludzi ze środowiska. Jego niezwykły talent dostrzegali jednak inni muzycy, w tym Ci najwięksi i najbardziej rozpoznawalni. Wiele ciepłych słów powiedział o nim Tomasz Stańko, Krzysztof Komeda czy Czesław Niemen, z którymi Andrzej Przybielski grał.

Pomimo rekomendacji tych najwspanialszych polskich muzyków, trębacz nie dostąpił jednak zaszczytu wydania za życia płyty sygnowanej jego nazwiskiem. Może to się wydawać dziwne i wręcz nieprawdopodobne w obliczu tak znaczących laurek, ale Przybielski także na własne życzenie odcinał się od innych ludzi, zamykał się w czterech ścianach i zaskakiwał na koncertach nieszablonowym zachowaniem. Przekonali się o tym muzycy skupieni wokół słynnego klubu Mózg, zarówno z okresu pierwszej, jak i drugiej fali yassu. Sing Sing Penelope w czasie wspólnych występów z mistrzem trąbki przeżywali prawdziwą huśtawkę nastrojów. Andrzej Przybielski często w najbardziej niespodziewanych momentach kończył swoje solówki, a niekiedy zamierał i zawieszał się na dłużej. Zamiast grać z zespołem, mruczał pod nosem, wypowiadał kontrowersyjne słowa i prawie zawsze oddawał się swojej drugiej pasji – paleniu marihuany.
Podobno był ciężki w obyciu, zawsze obstawał przy swoim zdaniu i nie przejmował się opinią innych ludzi. Przed śmiercią żył w ciężkich warunkach z niespłaconym kredytem za mieszkanie, i - co wszyscy podkreślali – w totalnym oderwaniu od rzeczywistości. Wielu młodych muzyków, z którymi tak lubił improwizować, mówiło jednak także o jego absurdalnym poczuciu humoru, celnych ripostach i niespotykanej w jego wieku energii twórczej. Grana przez niego muzyka wypływała z aktualnych emocji, nie była ściśle zaplanowana i intelektualnie rozpracowana na czynniki pierwsze. Najważniejsze były interakcje, do jakich dochodziło między nim, jako swoistym dyrygentem, a innymi artystami, z którymi w danym momencie dzielił scenę. Doskonale to słychać na płytach, które zostały wydane tuż po jego śmierci. De Profoundis, będące muzycznym świadectwem wspólnego koncertu z Bartłomiejem i Marcinem Olesiami, odsłoniło siłę wyobraźni, która popychała Andrzeja Przybielskiego do tworzenia poszukującej muzyki.
O ile opinie dotyczące De Profoundis były bardzo pozytywne, o tyle album nagrany w trio z Jackiem Mazurkiewiczem i Pawłem Osickim ukazuje też kontrowersyjne oblicze trębacza. Oprócz znakomitych momentów, gdzie z instrumentu Przybielskiego wydobywają się przejmujące dźwięki na tle elektronicznych pasaży podbitych przez sekcję rytmiczną (perkusja i kontrabas), to wokalne zawodzenia lidera i wstęp z automatyczną sekretarką przekonują, że muzyk nie zawsze wiedział, jak korzystać ze swojego talentu.
Andrzeja Przybielskiego niewątpliwie zapamiętamy jako postać pełną sprzeczności, osobowość tajemniczą i nie do końca zrozumianą. Będziemy wspominać jego sceniczne wyskoki, postawę społecznego wyobcowania, jako nierozłączną część tworzonej przez niego wspaniałej muzyki. Zwłaszcza tak wysokich lotów jak na niedawno wydanym albumie podpisanym jego imieniem i nazwiskiem. Sesja Open wskazuje, że o ile Andrzeja Przybielskiego nie ma już wśród nas, to jego twórczość będzie towarzyszyć nam jeszcze przez długi czas. Los bywa przewrotny, ale zdaje się, że to właśnie teraz podarowano artyście drugie życie.

Piotr Wojdat

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO