Muzycy

Stanley Clarke vs. Marcus Miller

Dwaj mistrzowie basu, obaj znani z zamiłowania do „strzeleckich” wirtuozerskich popisów za pomocą kciuków. Dzieli ich 20-to centymetrowa różnica wzrostu i marka basowych gitar z którymi są kojarzeni. Tak na pierwszy rzut oka.
Urodzony w 1951 roku Stanley Clarke rozpoczął swoją przygodę z muzyką wcześniej. Już w latach 70-tych był członkiem jednego z najważniejszych zespołów epoki fusion – powstałych na fali fascynacji davisowskim Bitches Brew – Return To Forever tworzonego wspólnie z Chickiem Coreą, Al Di Meolą i Lennym Whitem. Jako jeden z pierwszych w historii elektrycznych jazzowych basistów wydał solowy album Children Of Forever, a był to rok 1973. Gośćmi na tym krążku byli nie kto inny, tylko późniejsi giganci jazzu: Dee Dee Bridgewater czy Pat Martino. Oprócz nich zagrali m.in. koledzy z założonego w 1971 roku zespołu Return To Forever, czyli Corea i White.
Kolejne solowe płyty wydawane w latach siedemdziesiątych gruntowały pozycję młodego Stanleya Clarke. Na marginesie warto dodać, że właściciele wytwórni Warner Bros. próbowali kreować karierę debiutującego w 1976 roku Jaco Pastoriusa odwołując się do przykładuClarke’a. Druga płyta – przejętego od Epic/ Legacy – Jaco Word of Mouth miała być odpowiedzią Warnera na School Days Clarke’a dla Columbii. I choć Jaco „wielkim basistą był” to akurat w jego przypadku ten pomysł po prostu się nie sprawdził.Płyty Clarke'a utrzymane były w tonacji funk i jazz-rockowej. Wyrobił sobie również markę wirtuoza instrumentu.
W latach osiemdziesiątych Clarke współpracował blisko z Georgem Duke. Ta kooperacja, choć z przerwami trwała 10 lat, nie znalazła dużego uznania u krytyków.
Oprócz jazzu w orbicie zainteresowań Clarke’a znalazła się również muzyka filmowa. Jest autorem muzyki do takich filmów jak np. Pasażer 57 z Wesleyem Snipsem, Romeo musi umrzeć Andrzeja Bartkowiaka czy Transporter Luca Bessona.
Od lat 90-tych udziela się raczej w różnych okazjonalnych projektach niż prowadzi regularną działalność. Dopiero w ostatnich 4 latach wzrosła aktywność artystyczna Clarke’a i wydał 4 płyty sygnowane swoim nazwiskiem.
Co ciekawe równie energetycznie jak na gitarze basowej Stanley Clarke potrafi grać na kontrabasie. Jako kontrabasista pojawiał się w najróżniejszych składach stricte jazzowych, m.in. z Chickiem Coreą i Joem Hendersonem. Właśnie jako kontrabasista otrzymał po improwizacji solo w warszawskiej Sali Kongresowej (koncert reaktywowanego po wielu latach po raz kolejny Return To Forever) i na warszawskim Torwarze (projekt Thunder – Stanley Clarke / Marcus Miller/ Victor Wooten) „standing ovation” – co naprawdę nieczęsto się zdarza.

Niemal od początku swojej kariery związany jest z firmą Alembic. Charakteryzuje go nader charakterystyczny i rozpoznawalny „chlapiący” dźwięk przy grze kciukiem. Jego „Brown Bass” to obecnie model sygnowany nazwiskiem Stanleya Clarke powstał na kanwie najdroższej serii basówek Alembica: Series I, a potem Series II.
Na pytanie dlaczego wbrew panującemu już od lat wśród basistów standardowi instrumentów pięciostrunowych wierny jest basówkom „czwórkom” odpowiedział I’m an old-fashioned man.
Takim „oldfaszyndmenem” jest również drugi bohater naszej opowieści, grający na basie czterostrunowym, Marcus Miller. W książeczce dołączonej do jednej z jego płyt opowiada, że swój najsłynniejszy instrument, Fender Jazz Bass z bodaj 1976 dostał od mamy (to ten z literką M pomiędzy pickupami). Jeszcze kilka lat temu cały czas zabierał go w trasy i był to jego podstawowy instrument.
Miller kontrabasistą nie jest za to jest... basowym klarnecistą. Zresztą wielokrotnie mogliśmy go oglądać na polskich scenach grającego na klarnecie basowym „Amazing Grace”.
Marcus Miller jest o osiem lat młodszy od Clarke'a i swój pierwszy solowy album Suddenly nagrał dopiero w 1983 roku. Śmiem podejrzewać, że o nim, a także o drugim Marcus Miller artysta chciałby jak najszybciej zapomnieć. Na płytach tych widać jego próby upodobnienia się wizerunkowo i muzycznie do Michaela Jacksona.
Żaden inny muzyk po takiej wpadce łatwo by się nie podniósł, ale Miller był namaszczony przez swojego „guru”, a przy okazji „guru” jazzu w ogóle: Milesa Davisa. W 1981 znalazł zatrudnienie w zespole wielkiego M.D. i stał się jego najbliższym współpracownikiem na całe dziesięć lat, aż do śmierci Mistrza. To właśnie przy Davisie skomponował najważniejszy utwór w swojej karierze, który zresztą stał się utworem tytułowym całego krążka: „Tutu”.

Miller bardzo aktywny jako muzyk sesyjny do nagrywania solowych płyt wrócił w 1993 r dobrym albumem The Sun Don’t Lie, poprawiając rok później Tales, a w 1998 wydając energetyczny Live & More. Od tego czasu wydał kolejnych
7 płyt (w tym jedną z kolegami od „kciuka” Stanleyem Clarkiem i Victorem Wootenem). Zdecydowanie bardziej funky niż Stanley od lat nagrywa podobne płyty nie zaskakując muzycznie, ale też nie rozczarowując fanów. Pewnym novum był koncert wydany z towarzyszeniem Orkiestry Filharmoników Monte-Carlo czy wspomniana płyta typu „versus”nagrana z Clarkiem i Wootenem.
Podobnie jak dla Stanleya Clarke’a Alembic, tak dla Marcusa Millera znakiem rozpoznawczym jest czterostrunowa gitara basowa Fender Jazz Bass z podrasowaną elektroniką i wymienionym mostkiem.
O tym jak bardzo brzmienie w stylu Marcusa Millera stało się standardem w muzyce niech świadczy fakt, że w keyboardach niektórych firm, wśród syntetycznych brzmień basów znaleźć można barwę nazwaną właśnie „Marcus Miller”.
Chociaż obaj muzycy startują w bardzo zbliżonej kategorii wagowej i na pierwszy rzut oka więcej między nimi podobieństw niż różnic to każdy z nich w sposób bardzo indywidualny odcisnął piętno na jazzie. Rozstrzyganie, który z nich bardziej, zdaje się nie mieć większego znaczenia.

Artykuł został opublikowany w magazynie JazzPRESS - numer z czerwca 2011 r.

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO