(Gusstaff Records / Don’t Sit on My Vinyl!, 2024)
Socha to sięgające starożytności drewniane narzędzie do orania ziemi, a czarnoziem to rodzaj ciemnej, szczególnie żyznej gleby. Terminologię dotyczącą pozamuzycznych tropów i znaczeń duetu Dawida Dąbrowskiego (syntezator modularny) i Michała Giżyckiego (klarnet basowy, saksofony) mamy więc już wyjaśnioną, lecz nie oznacza to bynajmniej, że ich debiutancka płyta ma cokolwiek wspólnego z zamiłowaniem do rolnictwa. Poznaniaków wydaje się interesować raczej to, co pod ziemią skryte, a więc ciemność, wilgoć, tajemnica i śmierć.
Zarówno Dąbrowski, jak i Giżycki wywodzą się ze środowiska poznańskich improwizatorów, skupionych m.in. wokół młodej wytwórni Torf Records, a razem można było ich usłyszeć po raz pierwszy we freejazzowym kwintecie Drogi Krajowe. Ci, którzy słyszeli jego debiut Drogi Krajowe w Polsce (recenzja: JazzPRESS 9-10/2023), mogą być zaskoczeni porzuceniem przez tę dwójkęestetyki eleganckiego liryzmu połączonego z żarliwymi improwizacjami, jaką realizowali w macierzystym zespole, na rzecz elektroakustycznej muzyki grozy o ogromnym potencjale ilustracyjnym.
Czarnoziem unika w swoim epatowaniu grozą dosłowności i jednoznaczności, wierząc w inteligencję i wrażliwość słuchacza. Socha jest trochę jak film przyporządkowany do kategorii horroru, który nie stara się na każdym kroku przypominać i dowodzić, że horrorem jest. Dąbrowski i Giżycki stawiają raczej na misternie konstruowaną, ciężką od śmiertelnych oparów atmosferę, rozwijając swoją opowieśćwtempie rosnącej trawy.
Wykorzystywane w podobnych proporcjach saksofon i klarnet basowy pływają w modularowych wiązkach sygnałów i rozciągających się w nieskończoność, nieregularnie zaostrzonych teksturach. Dzięki czujnej intuicji obu improwizatorów i natychmiastowym, uważnym reakcjomna detale, wydają się ze sobą ściśle zespolone. Modular Dąbrowskiego nie jest nachalny, nie dąży do uzyskania dominacji ani stworzenia gęstej, elektronicznej zawiesiny, która przytłoczyłaby świdrujące partie Giżyckiego, uzupełnia je co najwyżej seriami jaskiniowych pogłosów. To symbiotyczne, pejzażowe współbrzmienie pomaga uzyskać wysoce sugestywne dźwięki przypominające nawoływania czających się w podziemnych tunelach bestii (Substancje smoliste z klarnetem osiągającym ryczącą ekspresję australijskiego didgeridoo), trące o siebie płyty tektoniczne (szorstki finał tematu Zrywki drew) czy wrzący potok lawy (Pieruński taniec).
Zdarza się, że duet wychodzi z podziemia i te rzadkie momenty sprawdzają się jeszcze skuteczniej jako motywy ilustracyjne. Zwłaszcza Idą ostatni, w którym modular tworzy coś na kształt dźwiękowej impresji świeżego, dogorywającego pogorzeliska, a pełne bólu, romansujące z ludowością melodie klarnetu basowegozachowują się jak zrozpaczony komentarz do tego druzgocącego krajobrazu. Giżycki miesza w swojej grze brutalność z pozornym spokojem, jakby próbował wcielić się w odchodzącego od zmysłów bohatera filmu. Jego frazowanie mocno przypomina tu Mikołaja Trzaskę, zwłaszcza ze ścieżki do Domu złego Wojciecha Smarzowskiego.
Czarnoziem jest piekielnie skupiony na najmniejszych detalach i bezwzględnie ponury jak węgierski kryminał. Socha nie pozostawia po sobie żadnego promienia nadziei, ale uwodzi ciągłym, skutecznym podtrzymywaniem napięcia, przestrzenią i plastycznością. Duet zaskakuje przede wszystkim wyostrzonym ilustracyjnym zmysłem i powinno być kwestią czasu, aż jakiś niezależny filmowiec się nim zainteresuje. Nic mroczniejszego w polskim free improv w tym roku nie usłyszycie.
Mateusz Sroczyński