Płyty Recenzja

EABS – 2061

Obrazek tytułowy

(Astigmatic Records, 2022)

Istniejący od 2011 roku wrocławski zespół EABS, przez wielu uważany za szczególne zjawisko na polskiej scenie jazzowej i okołojazzowej, przypomniał się w tym roku swoją czwartą płytą. Jest ona drugim w pełni autorskim dokonaniem zespołu, po wydanym w 2018 roku Slavic Spirits. Słowem przypomnienia – EABS debiutował z materiałem Krzysztofa Komedy, później zaś muzycy sięgnęli po muzykę wywodzącą się od Sun Ra. Zdarzało się im też, jeszcze wcześniej, grać Milesa Davisa, którego echa znów pobrzmiewają na tegorocznym wydawnictwie, zatytułowanym 2061.

Kontekst tytułu tej płyty jest ściśle związany z trzecią częścią Odysei kosmicznej Arthura C. Clarke’a, której akcja dzieje się właśnie w 2061 roku. Ponadto w tym właśnie roku, po raz pierwszy od roku 1986 (kiedy koncertował w Polsce wspomniany Sun Ra), będzie można zaobserwować z Ziemi kometę Halley'a. Przeważają więc wątki kosmiczne, co znów nakierowuje uwagę słuchacza na spuściznę głównego bohatera poprzedniej płyty zespołu. Inną sprawę jest jednak słyszalny tutaj ewidentny spadek formy wrocławskiego kwintetu.

Muszę przyznać, że zachwyty nad EABS nie udzielały mi się od początku, właściwie nigdy nie byłem ich wielkim entuzjastą, jednak niezależnie od tego doceniam płyty z Komedą i Sun Ra. Dużo ciekawsze wydaje mi się Błoto, które tworzy cztery piąte składu tej formacji. Ponadto jestem pod wrażeniem płyty Marianna, którą w tym roku zaistniał Latarnik, czyli pianista EABS Marek Pędziwiatr. Zastrzegę też, że sięgając po 2061, nie miałem żadnego szczególnego nastawienia. Chciałem po prostu zapoznać się z głośnym medialnie materiałem. Ostatecznie okazało się, że ten album wrocławian rozczarował mnie najbardziej.

Eklektyzm wpływów, który dotąd uznawałem nawet za siłę pomagającą zespołowi w przebiciu się i wyróżnieniu na rynku, tutaj mocno zawiódł i rozdrobnił płytę, dezintegrując w zasadzie jej konceptualną spójność. Weźmy chociażby trzeci na płycie Ain’t No Mercy, którego nie pomija chyba większość recenzentów. Sięgnę po niego i ja, ponieważ jest on dowodem na to, że budowa krążka mogła nie zostać wystarczająco przemyślana. Inspiracje hip-hopowe idą tak daleko, że na płycie z nowoczesnym jazzem dostaliśmy po prostu hip-hopowy numer z ambientowym tłem. Odbiór całości staje się przez ten utwór mocno zaburzony już na początku obcowania z materiałem. Pomimo eksplorowania beatów na całej rozciągłości materiału Ain’t No Mercy pasuje do reszty jak pięść do nosa.

Ponadto gładki rytm z Lucifer (The New Sun), wokół którego kręcą się niespokojne dęciaki, brzmi tak, jakby granica między EABS a Błotem zaczynała się zacierać. Kolejny minus dla spójności. Jak dla mnie, ta kompozycja spokojnie mogłaby się znaleźć na zeszłorocznych Kwasach i zasadach, a przynajmniej te klimaty przywodzi na myśl. Obok ostatniego z utworów, czyli A Farewell to Mother Earth z udziałem Jana Ptaszyna Wróblewskiego, jest to najmniej kosmiczny moment albumu. Klawiszowe wyciszenie, saksofonowa nostalgia, brak elektroniki – to wszystko trafia do słuchacza zbyt szybko po mocno trapowym The Odyssey of Dr Heywood Floyd, w którym charakterystyczne cykanie i zgrzytanie jest bardzo gęste. Tak szybka zmiana koncepcji, bez żadnego pomostu między utworami, jest niełatwa do przyswojenia, nawet może niekoniecznie zrozumiała.

Dostajemy też dużo zakręconych klawiszy przepuszczonych przez kwaśne, kosmiczne efekty z podbiciem retro. Uważam to za uroczy zabieg, zwłaszcza że pojawiają się nawet udane motywy z nutą niepokoju, jak w otwierającym płytę Global Warning. Mimo wszystko jakoś bardziej przemawiają do mnie utwory o bardziej tradycyjnym brzmieniu, na przykład Dead Silence, w którym daje się wyczuć jakieś pustynne, bezkresne zagubienie. I nie ukrywam, że jestem z tego powodu bardzo zawiedziony, jako entuzjasta twórczości Sun Ra czy też astralnych odlotów Herbiego Hancocka. Tutaj nawet te udane elektroniczne zapędy częściej brzmią mniej ciekawie od bardziej konserwatywnych momentów, które także nie są specjalnie odkrywcze. Dość stereotypowe rozwiązania, jak w Human Hero czy chwilami The Mystery of Monolith, ratowane są głównie nerwowymi, jakby miejscami alarmowymi partiami saksofonu oraz – w tym wypadku całkiem zjawiskową – gęstą wypowiedzią perkusji.

Najnowsza płyta EABS jest dla mnie trochę wyrazem niezdecydowania między proporcjami hip-hopu, elektroniki i bardziej tradycyjnego jazzowego grania. Jest trochę tak, jakby muzycy EABS nie wiedzieli, czy nagrywają album hip-hopowy, czy eksplorują nowoczesny jazz. W kompozycjach za dużo jest skrajności, czego najlepszym przykładem jest Ain’t No Mercy. Można też postawić zarzut nieudanego ułożeniatracklisty. Szczerze mówiąc, nie umiałem traktować 2061 jako całości, która opowiada jakąś historię czy jest wyrazem niepokoju wobec nadchodzącej wizyty komety Halley'a w Układzie Słonecznym. Raczej traktowałem to jako zbiór mniej lub bardziej inspirowanych kosmosem i Odyseją kosmiczną utworów. Pojawiają się we mnie także wątpliwości co do tego, czy estetyka Błota nie zadomowi się za bardzo w brzmieniu EABS, a to mogłoby zacząć Błotu ujmować wyjątkowości. Szkoda, że autorski materiał wypadł dużo gorzej niż interpretowanie innych kompozytorów.

Mateusz Sroczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO