Płyty Recenzja

Gyedu-Blay Ambolley – Gyedu-Blay Ambolley and Hi-life Jazz

Obrazek tytułowy

(Agogo Records, 2022)

75-letni Gyedu-Blay Ambolley stał się legendą na ghańskiej scenie muzycznej już pod koniec lat siedemdziesiątych. Aranżer, kompozytor, wokalista i multiinstrumentalista zyskał rozgłos pod koniec lat sześćdziesiątych, współpracując ze swoim słynnym rodakiem Ebo Taylorem. Następnie rozpoczął własną karierę, nagrywając Simigwa-do, przebój, który doprowadził go do sławy w całej Afryce Zachodniej. Jako członek-założyciel Apagya Show Band i Complex Soundz poszerzył granice gatunku highlife za pomocą elektrycznych instrumentów, funkowych rytmów i naładowanych społecznie tekstów w języku fante i angielskim. Na wydanej 7 października najnowszej płycie Gyedu-Blay Ambolley and Hi-life Jazz przesuwa granice jeszcze dalej, tym razem wciągając na swoje terytorium klasykę jazzu. Ale zanim przejdziemy do omówienia płyty, warto wspomnieć o korzeniach muzyki highlife, ponieważ na tym opiera się cała twórczość tego artysty.

Początków highlife możemy się doszukać w latach dwudziestych ubiegłego wieku w klubach muzycznych Akry oraz innych nadmorskich miastach Ghany. Wśród pierwszych gwiazd tego kierunku byli muzycy grup Accra Orchestra, Cape Coast Sugar Babies i Jazz Kings. Połączyli oni tradycyjne afrykańskie rytmy, takie jak osibisaba, i energiczne beaty z popularnymi zagranicznymi stylami tanecznymi, takimi jak calypso i fokstrot. Nazwa „highlife” pochodzi od przekonania, że ta muzyka była dostępna tylko dla elit, które odwiedzały miejskie kluby przybrzeżne. W czasie drugiej wojny światowej muzyka ta zaczęła się rozprzestrzeniać na tereny wiejskie, skąd wywodzi się gitarowy podgatunek highlife’u.

W miastach highlife pozostało muzyką głównie taneczną. Artyści tacy jak E.T. Mensah i Tempos stworzyli styl zwany dance-band highlife. Reprezentowały go orkiestry dęte, które grały ze swingiem i naleciałościami afro-kubańskimi. W ich składach znaleźli się muzycy bardzo sprawni technicznie, co ważne, ponieważ muzyka ta była zazwyczaj wykonywana na żywo. Akustyczne połączenie wokali z bogatym instrumentarium – europejskim i afrykańskim – nadało highlife’owi charakterystyczny smak.

W 1957 roku prezydent Kwame Nkrumah ogłosił niepodległość Ghany. „Stworzymy własną afrykańską osobowość i tożsamość” – zapowiedział w swoim słynnym przemówieniu deklaracyjnym. Prezydent Nkrumah uczynił highlife oficjalną muzyką taneczną Ghany, ale wraz z tym nastąpiły zmiany w stylu. Poprosił, aby zespoły tworzyły muzykę „bardziej ghańską”, przyjmowały regularne tempo i ustandaryzowały kroki taneczne, aby pasowały do muzyki. Na nic się jednak zdały odgórne zalecenia Nkrumaha (politycy niech zajmują się polityką, a nie muzyką).

W latach siedemdziesiątych w Ghanie kwitło życie nocne. Grały na żywo takie gwiazdy jak James Brown, Kool and the Gang, Otis Redding i Rolling Stones, wypełniając po brzegi sale taneczne, a w radiu dominowała muzyka pop z Europy i Stanów Zjednoczonych. Tradycyjne dźwięki były często pomijane, a DJ-e zwrócili się w stronę funku, soulu, disco i rocka. Zawirowania polityczne wynikające z kolejnych zamachów stanu i dyktatur wojskowych wkrótce wypędziły z kraju wielu najbardziej utalentowanych muzyków. Olbrzymia część (szacunki mówią o 25 proc.) muzyków wyemigrowała w poszukiwaniu lepszych możliwości. Wielu z nich wyjechało do Niemiec, Wielkiej Brytanii i innych krajów europejskich. Ghańska muzyka highlife nabierała więc nowej tożsamości za granicą. Taneczne polirytmy zostały nałożone na dźwięki syntezatorów, a nagrania wysłane z powrotem do Ghany przyciągnęły do tej futurystycznej muzyki całe nowe pokolenie.

Gyedu-Blay Ambolley wydaje się podzielać zdanie Nkrumaha, jeśli chodzi o ochronę narodowego dziedzictwa Ghany, jakim jest muzyka highlife: „Każdy kraj ma swoją muzykę, więc dlaczego mamy ignorować highlife i gonić za innymi gatunkami, takimi jak reggae czy dancehall. To dość smutne, że nasze radia wspierają promocję innych gatunków. Highlife jest matką każdej muzyki tanecznej na świecie. Nie możemy usiąść i pozwolić jej umrzeć, ponieważ młodsi robią teraz piosenki z pożyczonymi rytmami. Odchodzimy od naszej oryginalnej muzyki coraz gwałtowniej ze względu na brak ogniwa łączącego starszych muzyków z młodszymi. Tak więc my, starsi, musimy się zebrać i ratować sytuację”.

Słuchając ostatniej płyty, moglibyśmy posądzić Ambolley’a o lekką niekonsekwencję w tym, co mówi. Chociaż cały album jest w rytmie highlife, to wpływ innych gatunków jest tu bardzo słyszalny. Zwłaszcza amerykańskiego jazzu. Love Supreme w wykonaniu Abolley’a to najbardziej funkująca wersja kompozycji Coltrane’a, jaką znam. Mamy tu nieskomplikowane słowa melodeklamowane przez lidera na tle chórków i instrumentów dętych powtarzających jedną z najbardziej rozpoznawalnych fraz jazzu. Jeśli spodziewacie się saksofonowych popisów, to się rozczarujecie. Jest tylko krótka solówka, która nawet nie stara się upodobnić do brzmienia Coltrane’a. I bardzo dobrze.

Zaraz potem wchodzi Footprints Wayne’a Shortera. Kawałek rozpoczynają bas i kubańskie klawesy, nabijając nieco ospały rytm. Tym razem, saksofon jest głównym protagonistą, ale bas i fortepian w niczym mu nie ustępują. Znalazło się tu miejsce na świetną improwizację gitary basowej. Fortepian co prawda pozostaje w tle, ale wyszukany akompaniament zwraca na siebie wyraźną uwagę. Jest to zdecydowanie moja ulubiona pozycja na płycie.

Round Midnite na bazie standardu Theloniousa Monka, w średnim tempie, plasuje się pomiędzy tradycyjną muzyką afrokubańską a klimatem tańców towarzyskich. Głos Gyedu-Blay’a wnosi dużo afrykańskości. O ile brzmi on głęboko i dźwięcznie w niższych partiach, słabiej sobie radzi w tych górnych. Nie znajdziemy tu nic z dysonansowych harmonii i „kanciastej” gry kompozytora utworu. Wręcz przeciwnie, brzmienie fortepianu jest tu lekkie, łatwe i przyjemne. All Blues Milesa Davisa jeszcze bardziej zwalnia tempo, ale cały czas zachowuje taneczny groove, tworząc zmysłowy rytm, który otwiera przestrzeń dla improwizacji. Śpiew Ambolley’a ma tu bluesowy zaciąg, ale kończy się fajną scatującą improwizacją, która według mnie wychodzi artyście dużo lepiej niż śpiew.

Pozostałe utwory to kompozycje Gyedu-Bley’a i wszystkie zawierają taneczne rytmy z mistrzowsko mocnymi aranżacjami na instrumenty dęte. Trzy utwory otwierające to klasyczny ghański highlife w stylu lat siedemdziesiątych, a pierwszy Sankumagye jest niezwykle radosną, taneczną melodią. Yekor Ye A Yeaba zawiera funk w stylu Oneness of Juju i jazzowe improwizacje trąbki i fortepianu z wyraźną linią basu. Enyidado przynosi słoneczny rytm przypominający calypso z cudowną grą gitary. Idealnie pasujący do drinka sączonego na plażach Trinidadu i Tobago tudzież Złotego Wybrzeża.

Utwór zamykający płytę przywodzi mi na myśl skojarzenia (zapewne za sprawą specyficznego brzmienia saksofonu i keyboardu) z tzw. dancingami, czyli muzyką graną na żywo do kotleta w restauracjach uchodzących za nieco bardziej wyrafinowane, gdzie szykowni panowie prosili eleganckie panie do tańca. Żywa ilustracja high life’u, nie tylko jako muzyki, ale też stylu życia i zabawy, od którego powstała nazwa gatunku. Aby nie kończyć spotkania w melancholijnym nastroju, proponuję powrót do utworu numer siedem Asamansudo Groove, przy którym nie sposób nie tańczyć, ale jeśli ktoś nie lubi się ruszać, to może po prostu się wsłuchać w piękne brzmienie fortepianu. Pianista i basista są moimi zdecydowanymi faworytami na tej płycie i dają wyraz swojego kunsztu nie tylko w tej piosence. To dzięki nim płyta nabiera bardziej jazzującego smaku.

„Afryka jest matką muzyki” – takie stwierdzenia padają na płycie kilkakrotnie. Gyedu-Bley Ambolley jest muzycznym ambasadorem Afryki, a zwłaszcza Ghany, co pokazuje zarówno w swojej muzyce, jak i w wywiadach. Czasami wydaje się być wręcz przeczulony na tym punkcie, a do Nigerii i afrobeatu ma szczególnie konkurencyjny stosunek. Uważa, że młodzi muzycy z Ghany w ostatnim czasie brzmią zbyt podobnie do Nigeryjczyków, że trudno ich odróżnić i stopniowo tracą swoją tożsamość. Nam, Europejczykom, pewnie trudno zrozumieć (poczuć) różnice w afrykańskich stylach muzycznych i rytmach. Wielu zna afrobeat dzięki popularności Feli Kutiego, ale soukous, makossa, juju czy zilin to raczej abstrakcja, dlatego z całego serca polecam Ambolley’a wszystkim, którzy są ciekawi afrykańskiej muzyki i chcieliby poznać jeden z wielu bogatych, aczkolwiek mniej znanych gatunków. Hi-life Jazz to wspaniałe zderzenie ghańskich korzeni z afroamerykańskim jazzem, soulem i funkiem. Idealna płyta dla wszystkich fanów jazzu, którzy nie stronią od muzyki world i lubią sobie potańczyć.

Linda Jakubowska

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO