Płyty Recenzja

Koza & Kuba Więcek – Niebo nad Berlinem

Obrazek tytułowy

Warner Music Poland, 2021

Mały wstęp przed wstępem – mamy przed sobą album powstały ze współpracy rapera z jazzowym saksofonistą, który rozwija swoje skrzydła jako producent. Jeśli musimy podciągnąć ten album pod konkretny gatunek, to Niebu nad Berlinem zdecydowanie bliżej do hip-hopu niż jazzu. Natomiast musimy ustalić jedno: poniższy tekst dotyczy albumu. Nie mam zamiaru dotykać kwestii życia prywatnego Kozy i skandali z ostatnich lat. To oczywiście bardzo ważne sprawy, ale rozstrzygać je powinni ludzie wykwalifikowani i znający sytuację szczegółowo.

Około 20 lat temu, gdy w Polsce trwała druga fala mody na hip-hop i sam dołączyłem do tej pięknej kultury, niemal wszyscy wyglądaliśmy i zachowywaliśmy się tak samo. Słuchało się takich samych rzeczy (a przynajmniej było to mile widziane), nosiło podobne ciuchy, używało odzywek slangowych i nienawidziło przedstawicieli bardzo konkretnych zawodów i grup społecznych. Oczywiście zdarzały się wyjątki, czyli najczęściej ludzie z większymi możliwościami kontaktu z kulturą amerykańską, zafascynowani nią. Oni mogli już słuchać zagranicznego rapu i ubierać się jak Allen Iverson, ale większość z nas patrzyła na nich raczej z niechęcią i ukrywaną zazdrością.

Później duża część moich hip-hopowych rówieśników śmiała się z trendu obcisłych spodni i Autotune’a. Obecnie wyśmiewają modę na trap, harmonizujących raperów (czy może już bardziej wokalistów rapowych?) oraz flow kojarzony z trio Migos – tzw. triplet flow. „Teraz to w radiu wszystko brzmi tak samo”, „młodzi nie mają pojęcia o rapowaniu”, „to nie jest prawdziwy rap” – i tak w kółko, bla bla bla… Gówno prawda, moi drodzy – za naszych czasów też wszystko było „takie samo”, również ulegaliśmy trendom, a gdy pojawił się ktoś prezentujący jakieś novum – natychmiast było to kopiowane i przemielane przez większość sceny.

Nie ukrywajmy też, że ogrom starych płyt, szczególnie w polskim rapie, zestarzał się tragicznie i często w porównaniu z wieloma obecnymi gwiazdami to właśnie nasi dawni polscy hip-hopowi idole nie potrafili rapować. Kwestia podatności na modę i presję rówieśniczą jest tematem stałym, podobnie jak gloryfikacja „dawnych czasów” oraz twierdzenie, że „teraz to sam badziew, a kiedyś to było…”. Natomiast niezależnie od ery w rozwoju hip-hopu pojawiali się ludzie wyróżniający się i wzbudzający skrajne emocje. Postacie bez strachu idące własną ścieżką twórczą, pomimo opinii krytyków i żartownisiów.

Stylistyka Kozy to kompletnie nie moja bajka – nigdy w życiu nie wyszedłbym na ulicę tak ubrany, z taką fryzurą, jego teksty wydają mi się być często raczej popisem znajomości trudnych słów i twórców kultury. Tym niemniej lubię wyraziste charaktery i uważam że są one bardzo potrzebne. Wystarczy jedno spojrzenie na Kozę i jeden odsłuch jego albumu, żeby większość osób od razu wyrobiła sobie o nim opinię. Dla jednych będą to „przeintelektualizowane teksty brzmiące jak napad grafomana-masochisty”, dla innych „polski Aesop Rock, na którego Polska nie jest gotowa”. Koza jest w swojej twórczości jakiś – i niezależnie czy nagrywałby w roku 2000 czy 2010, nadal wyróżniałby się na tle ogółu hip-hopowej sceny w Polsce. Swoją drogą, cieszę się też, że w Polsce rozwija się abstrakt rap – jego amerykańska odmiana przyniosła w ostatnich latach naprawdę ekscytujących twórców, jak Billy Woods, ShrapKnel czy Quelle Chris, a dawniej Kool Keith, Company Flow i Divine Styler.

Abstrahując od tekstów, nad którymi spróbujemy pochylić się za chwilę – pod względem warsztatu Koza jest całkiem nieźle wykwalifikowanym raperem. Potrafi zmieniać flow, urozmaicać je nawet w trakcie pojedynczego utworu, czasem umiejętnie stosuje off-beat (Jarmusch). Problemem może być brak większych zmian w ekspresji głosowej – teksty w zdecydowanej większości rapowane są tym samym tonem, w taki sam, dość monotonny sposób. Nadążanie za malowanymi przez Kozę obrazami staje się przez to dużym wyzwaniem, szczególnie w połączeniu z jego trudnymi tekstami. Uwaga ulatuje, skupienie znika. Te wszystkie słowa, które na pierwszy rzut oka mogą mieć ze sobą bardzo niewiele wspólnego, zlewają się w jedną, mamrotaną bez zaangażowania papkę. I nagle orientujemy się, że przespaliśmy ostatnie trzy zwrotki.

Co gorsza, bywają problemy z usłyszeniem rapowanych wersów. Nie wiem, czy to kwestia miksu, czy świadomy wybór twórczy, ale momentami bity zagłuszają Kozę, a on sam nie pomaga, dorzucając do pieca niewyraźne rapowanie. Szczególnie uderza to w otwierającym album utworze Deszcz w Buenos Aires oraz w Duchach. Zdarzają się też zbyt przeładowane wersy, gdzie Koza bardzo wyraźnie nie nadąża za bitem i na drobny moment flow wypada z toru. O ile więc widzę potencjał w jego rapowych umiejętnościach, o tyle performance na Niebie nad Berlinem można by chociaż trochę bardziej zróżnicować. Z niektórych wersów, zza poetyckiej mgły, faktycznie bez problemu można odczytać sens, logikę i dostrzec, „co autor miał na myśli”. Inne wydają się na tyle abstrakcyjne, że być może mają jedynie przywoływać w głowie konkretne odczucia i obrazy. Zdarzają się natomiast takie, które wzbudzają uśmiech i wydają się nie do uratowania.

Jest całkowicie możliwe, że jestem po prostu za mało wykwalifikowanym odbiorcą kultury, by za nimi nadążyć – główną inspiracją dla Kozy nie wydają się być raperzy, a ja właśnie w odbiorze rapu czuję się najpewniej. Natomiast w mojej skromnej opinii niektóre linijki są przesadzone i przekoloryzowane – czy w kwestii słownictwa, czy metafor. Na przykład: „Gonię salamandrę w Hawrze, Aki Kaurismäki / Skrypt mojego życia pisał Eric Andre / Widzę dalej niż ich fascynacje bez obrazy / Po prostu rozpierdalam idolatrię bo mnie drażni”, „Archaiczny alchemik uzdolniony do synkretycznych posunięć”.

Szczególnie uderza to w zbitce z niepoprawną wymową nazwiska reżysera, którego film był inspiracją dla tytułu albumu. Na szczęście takich momentów jest niewiele i zazwyczaj teksty Kozy zaciekawiają, zadziwiają i zachęcają do pogłębionego zastanowienia. Tak na temat wykreowanej przez niego osobowości (czy na potrzeby tego projektu?), jak i na temat tekstów – wydaje mi się, że większość słuchaczy będzie miała bardzo stanowcze zdanie. Powtórzę – Koza jest charakterystyczny, wzbudza emocje, zmusza do reakcji. Mnie się to podoba.

Odkryciem albumu jest produkcja Kuby Więcka. Słuchacze jazzu już się na nim poznali – album Multitasking zebrał liczne zachwyty, został doceniony również przez JazzPRESS. Tutaj jednak widzimy zgoła inne oblicze artysty – producenta okołohiphopowego (jeśli jest w ogóle takie słowo). Wydaje się, że zanim typowy producent rozwinie skrzydła i zacznie eksperymentować ze swoim dźwiękiem, musi sobie wyrobić markę i nauczyć się rzemiosła. Tymczasem Więcek orbituje na Niebie nad Berlinem wokół tylu różnych brzmień, jakby produkował od wielu lat i znudziło mu się marynowanie swojej twórczości w jednym sosie.

Być może wynika to z umiejętności instrumentalnych i doświadczenia jazzowego. Mamy tutaj dziwne, stłumione filtrami bity przypominające nowoczesny, ponury abstract hip-hop (Jarmusch, Pogrzeb Kozy), szybsze, żeby nie napisać po prostu: klubowe, synth-bassowe podkłady (Mango, Faszyzm), niepokojące, trip-hopowe wycieczki (Bóg niemoty) czy rzeczy fundamentalnie hip-hopowe (Serce). I chociaż czuć elementy wspólne, chociażby w wykorzystaniu bębnów, to imponuje rozmach przedsięwzięcia. Muzycznie Niebo nad Berlinem to naprawdę arcyciekawa rzecz!

Odnoszę wrażenie, że większość tekstu poświęciłem na krytykę, tymczasem Niebo nad Berlinem mi się podoba. Może nie będę do albumu wracał zbyt często i nie znajdzie się w osobistej topce roku…, ale moim zdaniem Kuba Więcek zdecydowanie sprawdził się jako producent, a połączenie jego różnorodnych gatunkowo bitów fajnie współgra z wyrazistością i niejednoznacznością tekstów Kozy. Daję kciuk w górę i zachęcam do odsłuchu – rzadko się zdarzają twórcy wzbudzający tak mocne odczucia. A Polska ich potrzebuje w zalewie nijakości i płyt, na które jedyną reakcję jest wzruszenie ramionami i stwierdzenie „jest OK, następna”.

Autor: Adam Tkaczyk

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO