(GAD Records, 2023)
Kolekcjonerzy nagrań Krzysztofa Komedy nie mogą narzekać. Co rusz pojawiają się „nowe-stare” nagrania, które mają uzupełnić naszą pokaźną już Komedową płytotekę. Ostatnimi czasy o melomański zachwyt przyprawił mnie koncertowy album Live in Praha 1964 (recenzja – JazzPRESS 1-2/2023), a tym razem redakcja przedkłada mi zapis występu zespołu Komedy, który miał miejsce rok wcześniej, czyli w 1963 roku w jugosłowiańskim (obecnie: słoweńskim) Bled. Otrzymujemy tu raptem dwie kompozycje, ale jak tu narzekać, skoro to znane i podziwiane Kattorna i Svantetic? Brakuje w zasadzie tylko Astigmatic, byśmy mieli cały program przełomowej płyty, która ujrzała światło dzienne w 1966 roku. Krzysztof Komeda, Tomasz Stańko, Janusz Muniak, Roman Dyląg, Andrzej Dąbrowski – wystarczy wymienić nazwiska tych ludzi, by, w zestawieniu z wyżej wymienionymi kompozycjami, wyobrazić sobie, jaka energia mogłaby towarzyszyć temu występowi.
Na Live in Praha 1964 na saksofonie grał Michał Urbaniak, na perkusji Czesław Bartkowski, na basie Jacek Ostaszewski. „Praski” skład był nieco ostrzejszy, a na scenie w Bled wystąpił kwintet bardziej cool, stonowany, wysubtelniały. Rzecz jasna nadal jest to pełnokrwisty kawałek historii – nie tylko polskiego, ale i europejskiego jazzu. Dzięki takim wspominkowym wydawnictwom możemy podsłuchiwać, jak rodzi się legenda – Krzysztofa Komedy, ale i szeregu doskonałych „catów”, którzy dziś stanowią legendy zupełnie niezależne.
Omawiając na łamach JazzPRESSu wydawane przez ECM „ostatnie koncerty” Keitha Jarretta, postawiłem tezę, że warto te nagrania – w zasadzie z tego samego czasu, powstałe w oparciu o ten sam repertuar – skompilować w jedno większe wydawnictwo dla koneserów (np. box set), a słuchaczom bez skłonności kolekcjonerskich pozostawić zgrabną selekcję. To samo proponowałbym uczynić z Komedą, jeśli okazałoby się, że „jest tego więcej”. Łatwo mi sobie wyobrazić, że każde z odkopanych nagrań – jak to w jazzie, i jak to w przypadku wytrawnych, improwizujących muzyków bywa – będzie się w mniejszym lub większym stopniu różnić. Łuskanie różnic między nimi to zabawa głównie dla najzagorzalszych fanów i nie wiem, ilu słuchaczy skusi się po raz kolejny na płytę z tymi samymi numerami. Zauważyć jednak wypada, że wspomniane w tym tekście oba koncertowe albumy to jazz najwyższej próby, pięknie odświeżony zapis regularnych występów – nagrania wyróżniające się na tle wielu innych Komedowych „pamiątek”.
Czas poświęcony na tego typu wspominki nigdy nie jest czasem straconym, a Komedy nigdy za wiele. Mam poczucie, że wśród najzagorzalszych orędowników tego stwierdzenia prym wiodą jednak wydawcy.
Wojciech Sobczak-Wojeński