Płyty Recenzja

Mary Halvorson – Cloudward

Obrazek tytułowy

(Nonesuch Records, 2024)

Od przełomowych dla kariery Mary Halvorson albumów Belladonna i Amaryllis (recenzja – JazzPRESS 9/2022) minęły dwa lata. Milczenie gitarzystki z Brooklynu, spowodowane głównie intensywnym koncertowaniem, przerwał tegoroczny materiał Cloudward, który dowodzi, że na podstawie wypracowanych poprzednio rozwiązań wciąż można zabrzmieć bardzo świeżo. Zwłaszcza jeśli stawia się na większą dozę swobody, skutecznie zacierając granice między kompozycją a zespołową improwizacją.

Belladonna wyznaczyła nowy stylistyczny punkt odniesienia dla twórczości Amerykanki, zrywając z konwencją znaną z zespołu Code Girl, opartą na połączeniu piosenkowych struktur z wokalem, autorskimi tekstami i wyjątkowo przystępnymi jazzowymi kompozycjami. Zamiast tego – współczesna kameralistyka na kwartet smyczkowy. Na Cloudward Halvorson rozszerza to, co osiągnęła z sekstetem powołanym na potrzeby płyty Amaryllis, czyli formułę dowodzonego przez siebie jazzowego zespołu, który mimo wrodzonej lekkości i przebojowości przejawiał awangardowe dążenia. Nowy album, w porównaniu z poprzednim, wypada dużo mniej zachowawczo i więcej jest w nim niestałości, otwartości na nowe i niespodziewane.

Mimo że pozycja liderki od początku istnienia tego składu została jasno ukonstytuowana, Cloudward odchodzi od podziału na skomponowane przez nią tematy i grane na ich podstawie spontaniczne wariacje. Właściwie trudno odróżnić, co jest odzwierciedleniem zapisu nutowego, a co nie. Najbardziej swobodny wydaje się Incarnadine, w którym skład testuje pojedyncze dźwięki, nabierając intensywności i mimo braku wyraźnych struktur, szybko stwarza pewien kierunek. Wiodącą pozycję przyjmuje skrzypek Laurie Anderson, prowadząc centralną, rzężącą i mocno modulowaną efektami partię. Po drugiej stronie spektrum znajduje się stateczny Unscrolling. Odrobinę chaosu wprowadza w nim Nick Dunston, grając na kontrabasie doskonałe, pokraczne solo, zupełnie nie przejmując się tym, co robi reszta zespołu.

Sama Halvorson jako instrumentalistka została bardziej wkomponowana w pozostałych muzyków, a rzadziej eksponowana na pierwszym planie. W otwierającym album The Gate maskuje swoją obecność, wtapiając się brzmieniem w świetliste partie wibrafonu, przykryte gęstniejącymi solówkami instrumentów dętych. Grająca na nim Patricia Brennan, zamiast skupiać się na rytmie, wprowadza swoim instrumentem baśniową aurę wyobraźni Roberta Wyatta, wielkiego idola liderki. Halvorson również pojawia się wyraźnie w The Tower, rozpoczynając numer zestawem swoich typowych patentów, czyli turlających się delayów i zapadających się pod sobą, powyginanych dźwięków. Ultramarine to jedyny moment albumu, w którym gitara jest narzędziem wiodącym, chociaż brzmi wyjątkowo jak na Halvorson zwyczajnie i transparentnie. Co innego w Desiderata – w drugiej części utworu atakują szarpane, rozwijające się fraktalnie, atonalne plamy. W pierwszej, dużo spokojniejszej częściprym wiodą smutne, choć dynamiczne dialogi trąbki i puzonu z niemal idiomatycznym rockowym rytmem perkusji.

Cloudward to album dużo bardziej eksperymentalny od Amaryllis, a przy tym dużo cieplejszy w brzmieniu. Przystępne melodie i eleganckie harmonie dęciaków z łatwością przechodzą w skomplikowane motywy, z których trudno wyłonić faktycznego lidera. To jazz, który nie próbuje, jako muzyka współczesna, pchać się do filharmonii, choć poprzednia płyta sekstetu wskazywała na takie skłonności. Halvorson idzie raczej krok dalej, obserwując zespołowe interakcje, nie rezygnując przy tym z atrakcyjnych melodii.

Mateusz Sroczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO