Płyty Recenzja

Skúli Sverrisson & Bill Frisell – Strata

Obrazek tytułowy

Newvelle Records, 2018/2021

Zakładam, że nawet nieźle zorientowany znawca jazzu, a nawet szerzej rozumianej współczesnej muzyki, przypadkowo zapytany o Skúliego Sverrissona, raczej nie będzie wiedział, o kogo chodzi. Tymczasem islandzki kompozytor, aranżer i zarazem gitarzysta basowy przez trzydzieści lat współpracował z doborowymi muzykami, których zazwyczaj większość wspomnianych interlokutorów rozpozna już bez problemu. Bo na tej jego liście są chociażby Wadada Leo Smith, Derek Bailey, Lou Reed, Jon Hassell, David Sylvian, Ryūichi Sakamoto, Jóhann Jóhannsson, Laurie Anderson i Jim Black. Tak samo nie jest właściwie znana jego solowa dyskografia. Dlatego współfirmowanie tej płyty Skúliego, syna Sverriego (w Islandii zamiast nazwisk określa się ludzi od imienia ojca), gwarantuje zwrócenie na nią większej uwagi przez potencjalnych odbiorców. Ja sam, gdybym został zapytany przez redaktora naczelnego o chęć recenzji płyty Skúliego Sverrissona, poszukałbym najpierw dodatkowych informacji. Słysząc, że jest to materiał Billa Frisella, nic więcej nie było już potrzebne.

Od chwili, kiedy to Pat Metheny w 1982 roku, nie mogąc pojawić się na sesji nagraniowej płyty Psalm Paula Motiana, zarekomendował Frisella do tego nagrania, gitarzysta nieustannie utrzymuje się wysoko na stronach mediów piszących o jazzie. Jego sławę ugruntowało późniejsze członkostwo w grupie Naked City Johna Zorna. A tak charakterystyczne, pełne powietrza albumy jak obydwie części Bass Desires Marka Johnsona czy autorski Nashville dawno dowiodły jego niewiarygodnej wszechstronności.

Z drugiej strony jest to muzyk wyjątkowo nierówny. Jego hermetyczne płyty z zadeklarowaną americaną w Europie nigdy nie zyskały znaczącego uznania. Podobnie udanie się na jego koncert może wiązać się ze znacznym ryzykiem. Tak było chociażby z występem w Polsce w 1993 roku, który przez półtorej godziny nie zdołał, niestety, do samego końca nabrać rozpędu. Kiedy występował w triu Beautiful Dreamers, w kwietniu 2014 roku, publiczność zdołała wytrzymać na sali pół godziny. Później widzowie zaczęli opuszczać salę nieprzerwanym strumieniem i trzaskanie drzwi wyjściowychnie ustało do zakończenia występu. Natomiast koncert innego tria z lipca 2017 roku należał do tych, co do których chciałoby się, żeby nigdy się nie skończyły. Eteryczne współbrzmienie Frisella z Tonym Scherrym, dyskretnie wsparte nienachalną perkusją Kenny’ego Wollesena, wprowadziło słuchaczy w błogostan, który, jak wszystko co dobre, musiał się kiedyś zakończyć, ale wspominany jest do dziś.

Płyta Skúliego Sverrissona i Billa Frissella zatytułowana Strata została nagrana właśnie zaledwie miesiąc wcześniej niż wspomniany warszawski koncert. Sesja miała miejsce w czerwcu 2017 roku i dobrą energię, jaką promieniował wtedy Frissell, słychać też na tym nagraniu, mimo że z założenia miał tu pełnić tylko drugoplanową rolę. Wszystkie dziesięć kompozycji na płycie wyszło spod pióra Skúliego. Bez trudu można po nich rozpoznać fascynację Skúliego właśnie Frisellem i sam kompozytor mówi, jak wielkim wyróżnieniem było dla niego przyjęcie przez Billa Frisella zaproszenia do tego nagrania. Dodatkową nobilitacją było przybycie do studia innego wielkiego admiratora twórczości Frisella, Jima Jarmuscha, który siedząc za szybą reżyserki, przysłuchiwał się nagraniu. W notce na okładce płyty Skúli Sverrisson zdradza, że po powrocie do domu zastanawiał się nieraz, czy to nie był tylko sen.

Frisell gra tu na gitarach – akustycznej i elektrycznej, a Skúli na elektrycznej i akustycznej gitarze basowej. Zasadniczą treść nagrania stanowią jednak brzmienia i improwizacje obydwu muzyków. Same kompozycje nie należą do tych, które się nuci na spacerze. Niezwykle spokojna muzyka buduje eteryczną przestrzeń o urzekającym klimacie. Istotnie, zgodnie z wywiadem zamieszczonym w książeczce dołączonej do albumu, słychać, jak łatwo było wykonawcom nawiązać porozumienie. Szerzej brzmią gitary Frisella, ale grunt zapewniają mocno pełne basy Skúliego.

Szczególnie urokliwe są pierwsze trzy utwory na albumie i później, po trzech ewidentnie słabszych, kolejne cztery udanie zamykające całość. Ci, którzy będą słuchać w skupieniu, odnajdą w tej Stracie wiele dla siebie. Cała płyta zachowuje kojący, dyskretnie melancholijny nastrój i doskonale nadaje się na tło spotkania w gronie dobrych przyjaciół. Szczególnie w obliczu, mam nadzieję, zbliżającego się ku końcowi lockdownu.

Autor: Cezary Ścibiorski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO