Recenzja

Brad Mehldau & Mark Guiliana – Mehliana – Taming the Dragon

Obrazek tytułowy

Recenzja opublikowana w JazzPRESS - marzec 2014 Autor: Krzysztof Komorek

Strasznie się ten rok zaczął proszę Pana. Chociaż zapowiadało się tak dobrze – płyty moich ulubieńców już na samym początku roku. Portfel trochę zaboli, no ale przecież takie tuzy nowe nagrania wydają. No więc najpierw Pat. Płyta niby taka paciasta, ale jakby nie paciasta. Dźwięki niby te same, ale nie takie same. Trochę jak chińska podróbka, proszę Pana. Nie podeszła mi zupełnie.

Próbowałem, starałem się i nic. No trudno, pomyślałem, na Bradzie sobie odbiję. Brad ostatnio różne ciekawe występy prezentował – a to z Chrisem Thile na mandolinie, a to z orkiestrą kameralną w tour po Europie ruszył i własne kompozycje grał, no i Mehliana właśnie.

Akurat się promocja z biletami zdarzyła, więc pojechałem na koncert, bo do nas jakoś nie chcieli tego promotorzy sprowadzić. Byłem, fajne się wydawało, pokiwać się można było. Więc włączam płytę i uszom nie wierzę. Zupełnie niepodobne do tego, co słyszałem na żywo. Tak mnie tknęło, że to może kwestia atmosfery. Bo wiadomo: wieczór w światowej metropolii, drink podczas imprezy. Więc przed drugim podejściem poszedłem sobie na spacer po naszym mieście. Trochę mniejszym co prawda, ale banków w centrum też mamy dużo, ulic w przebudowie nie mniej, a knajpy to nawet dłużej otwarte. Jeszcze butelkę importowanego piwa nabyłem po drodze, w celu spożycia przy muzyce. W domu progeniturę do łóżek zapędziłem, ciszę nakazałem, światła przyćmiłem w salonie i zapodałem muzykę. No i klapa znowu. Konfuzja zupełna. Co to jest? Tangerine Drem? Marek Biliński? Rozumiem, że instrumentarium z lat 70 ubiegłego stulecia, ale utwory do tego to bardziej współczesne by mogły być. W dodatku jakieś gadające głosy pododawali w każdym prawie utworze, że się prawie audiobook zrobił z tego. Zupełnie się nie nadaje do konsumpcji. Dosłownie i w przenośni, bo nawet rzeczone piwo przestało mi smakować. Ja na eksperymenty otwarty jestem, lubię różnych nowych rzeczy posłuchać. Kiedyś cały koncert jak Masabumi Kikuchi grał przetrzymałem, co to nawet organizator i najwytrwalsi znawcy z Kongresowej pouciekali. Wiadomo koncert to koncert, prawie zawsze odczucia będą inne, ale tutaj to jakieś ulepszenia i dodatki powsadzali i produkt zupełnie inny wyszedł. Jak z chlebem, co to polepszacze dodają. Niby „polepszacze”, a jeść się nie da. Więc niech Pan nie kupuje tej płyty, lepiej na koncert pojechać, zupełnie co innego Pan usłyszy i jeszcze świata kawałek zobaczyć przy okazji można.

Tak więc widzi Pan – rozczarowanie za rozczarowaniem. Już nawet się boję do zapowiedzi płytowych zaglądać, żeby sobie smaku na coś nie narobić. Mówię Panu, strasznie się ten rok zaczął.

Artykuł pochodzi z JazzPRESS - marzec 2014, pobierz bezpłatny miesięcznik >>

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO