Recenzja

Chick Corea & Steve Gadd Band — Chinese Butterfly

Obrazek tytułowy

Chick Corea i Steve Gadd spotkali się po raz pierwszy w roku 1965 w zespole Chucka Mangione. Ich muzyczne ścieżki krzyżowały się później wielokrotnie, a idea zrealizowania nagrań firmowanych wspólnie pojawiała się niemal od samego początku ich znajomości. Udało się ją jednak zrealizować dopiero na jubileusz półwiecza przyjaźni. Obaj muzycy wybrali się na Florydę, gdzie w tamtejszym studiu Chicka Corei przystąpili do pracy. Do nagrań zaprosili kolegów, z którymi mieli już okazję wielokrotnie współpracować: kubańskiego basistę Carlitosa Del Puerto, wenezuelskiego perkusjonalistę Luisito Quintero oraz saksofonistę i flecistę Steve’a Wilsona, a także gitarzystę Lionela Loueke, który z Coreą i Gaddem nagrywał po raz pierwszy w karierze. Ponadto w otwierającym drugą płytę Return to Forever gościnnie wystąpił Philip Bailey z Earth, Wind & Fire.

Długo odkładane plany zaowocowały dwupłytowym, dziewięćdziesięciominutowym albumem, zawierającym osiem nagrań. Sześć autorstwa Corei, jedno napisane przez pianistę wraz z Lionelem Loueke oraz jedno skomponowane przez Johna McLaughlina. Pięć spośród utworów Chicka Corei to premiery, stworzone specjalnie z myślą o tym projekcie.

Chinese Butterfly to klasyczny przykład wydawnictwa powstałego z – nazwijmy to – radości grania. Spotkania dobrych kumpli, którzy pojammowali sobie w domu u jednego z nich. Bez presji grając taką muzykę, jaką sami lubią. Ciesząc się spotkaniem i wspólnym muzykowaniem. Panowie naprawdę nieźle bawili się, rozwijając zaproponowane przez Chicka Coreę tematy. Najkrótszy utwór na pierwszej płycie trwa sześć i pół minuty. Trzy z drugiego CD odpowiednio minut: osiemnaście, dziewiętnaście i pół oraz szesnaście. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że dobry ubaw mają też słuchacze, choć na Chinese Butterfly nie znajdą nic przełomowego.

Album wypełnia jazz-rock (nie na darmo na płycie pojawia się wspomniany już utwór Return to Forever), ulubione przez Coreę klimaty latynoskie czy rytmy afrykańskie, po które z kolei często sięga Loueke. Wszystko w wykonaniach prawdziwie mistrzowskich, bez krzty sztuczności czy silenia się na wymuszoną oryginalność. Muzyka pod hasłem „gramy swoje” ze znakiem pierwszej jakości. Gwoli ciekawostki: warto wspomnieć, że tytułowy motyl pojawia się na albumie także w formie graficznej. Marc Bessant – autor okładki – skonstruował go z obrazów instrumentów muzycznych, którymi posługują się muzyczni bohaterowie projektu.

Autor: Krzysztof Komorek

Ten tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 04/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO