Recenzja

Jazzmeia Horn - Social Call

Obrazek tytułowy

Byłem święcie przekonany, że to musi być artystyczny pseudonim. Czy można uwierzyć, że ktoś z tak wieloma odniesieniami do jazzu, w prawdziwym imieniu i nazwisku, zostaje potem wokalnym odkryciem w kolebce tego gatunku? Historia nierealna, a jednak prawdziwa.

Babcia naszej bohaterki, sama utalentowana pianistka, z racji bycia żoną ortodoksyjnego pastora, grać mogła jedynie pieśni akceptowane w kościele. Umiłowanie do jazzu zapisała natomiast w imieniu wnuczki. Wraz z tak zawartym przeznaczeniem przekazała – jak się okazało – niebagatelny talent, wsparty przy okazji lekcjami, jakich zaczęła udzielać już trzyletniej Jazzmei.

Dla porządku dodam jeszcze, że zbieżność nazwisk z wielką Shirley Horn również ma charakter przypadkowy. Śpiewać zaczęła więc Jazzmeia wcześnie, ale pierwsze jazzowe fascynacje i inspiracje przyszły do niej dopiero w latach szkolnych, wraz z nagraniami Sarah Vaughan. Ją właśnie starała się naśladować w początkach kariery i z fascynacji tą właśnie wokalistką wziął się tak często używany przez Jazzmeię Horn skat. Sukcesy przyszły szybko: w roku 2013 zwyciężyła w Sarah Vaughan International Jazz Competition, a dwa lata później wygrała Thelonious Monk Institute International Jazz Competition.

Wokalistce towarzyszy na albumie trio z Victorem Gouldem na fortepianie (współpracował z Esperanzą Spalding, Terencem Blanchardem, Nicholasem Paytonem), Benem Williamsem na basie (grał z Patem Methenym, a w jego kwartecie występują Gerald Clayton, Marcus Strickland i Matthew Stevens) i Jeromem Jenningsem na perkusji (mającym w portfolio występy i nagrania z Sonnym Rollinsem, DeeDee Bridgewater, Christianem McBridem). Na płycie pojawiają się także – w różnych konfiguracjach – grający na instrumentach dętych: Stacy Dillard (tenor), Josh Evans (trąbka) i Frank Lacy (puzon). Dziesięć nagrań, ale trzynaście utworów (dwa razy Jazzmeia Horn łączy ze sobą kilka tytułów). Od krótkiej, trwającej niespełna trzy minuty wersji utworu tytułowego, do trzynastominutowej suity.

Pełno na tej płycie nawiązań i odniesień. Jazzmeia Horn swój debiut ułożyła jako artystyczny, ale także społeczno-polityczny manifest. Z jednej strony przywołuje więc swoje wielkie poprzedniczki: Betty Carter (Tight), Ernestine Anderson (Social Call Gigi Gryce’a), Normę Winstone (The Peacocks Jimmiego Rowlesa z przepięknym solem trąbki), czy wspomnianą już Sarah Vaughan (I Remember You Johnnyego Mercera i Victora Schertzingera).

Tytułowe nagranie ma też inny podtekst – słowa do niego napisał zmarły niedawno Jon Hendricks, z którym Horn miała okazję śpiewać na albumie JC Hopkins Biggish Band. Hendricks był mistrzem scatu, po którą to technikę tak chętnie sięga także Jazzmeia Horn. Tu warto wspomnieć jak genialnie wypada jej scat-dialog z saksofonem w Tight, czy wstęp – tylko z towarzyszeniem bębnów – do Afro Blue. Wokalistka przypomina też inne, obok wspomnianych wcześniej, klasyczne amerykańskie standardy i ich autorów: Brooksa Bowmana – East Of The Sun (and West Of The Moon) i Normana Whitfielda – I’m Going Down.

Z drugiej strony Jazzmeia Horn sięga po kompozycje odnoszące się do problemów społecznych oraz sytuacji społeczności afroamerykańskiej w Stanach Zjednoczonych, nagrywając utwór Make The World Go Round soulowej grupy The Stylistics, poprzedzony recytowaną wyliczanką problemów trapiących dzisiejszy świat, kościelną pieśń Lift Every Voice And Sing, określaną jako „czarny hymn narodowy Ameryki”, czy wreszcie Medley: Afro Blue / Eye See You / Wade In The Water, łączący pierwszy „afrykański” standard Mongo Santamarii, nawiązującą do rapu recytację własnego autorstwa oraz tradycyjny utwór gospelowy. „Ma być tak, jak mówiła Nina Simone: użyj swoich sił i możliwości, by mówić o tym, co dzieje się na świecie. W innym wypadku, po co być muzykiem?” – deklaruje Jazzmeia Horn. Zrobiło się więc poważnie, a jak to wygląda od strony muzycznej? Powiem krótko: wygląda r-e-w-e-l-a-c-y-j-n-i-e! Fantastyczna skala głosu, świetna technika, oryginalne interpretacje, znakomite porozumienie z muzykami i wykorzystanie możliwości tria i sekcji dętej – jakże oni się wspaniale z wokalistką dopełniają i uzupełniają. Jazzowa wokalistyka poniosła w minionym roku wielkie straty. Pożegnaliśmy kilku gigantów, klasyków. Jednak młode lwice (excuse-moi ladies) jak Horn, czy McLorin Salvant powstałą pustkę szybko wypełniły. Komu przyznać w tym roku Grammy? Ja miałbym ogromny kłopot.

autor: Krzysztof Komorek

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 02/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO