Recenzja

Kamasi Washington – Heaven And Earth

Obrazek tytułowy

Nie wiem, czy ktoś sięgający po JazzPRESS może nie wiedzieć, kim jest Kamasi Washington, ale napisać jednak trzeba, tak że… teges… Kamasi Washington to amerykański saksofonista tenorowy, kompozytor, jedna z największych obecnie gwiazd światowego jazzu, człowiek jednocześnie bliski miana gwiazdy pop. W 2015 roku wydał The Epic – trzypłytowy album przez wielu słuchaczy uważany za jedno z najwspanialszych dzieł muzycznych ostatniej dekady.

Nowy album Kamasiego Heaven and Earth to w wersji podstawowej 2 godziny 24 minuty muzyki. Jeśli komuś mało, jest też dostępna na rynku wersja z dołączoną trzecią płytą, zatytułowaną The Choice. To 38 minut dodatkowej muzyki, trzymającej poziom podstawowych dwóch płyt, tylko osadzonej w bardziej sentymentalnym, romantycznym klimacie. Znajdziemy tam pięć utworów – subtelny i elegancki The Secret of Jinsinson, jazzową interpretację Will You Love Me Tomorrow (w oryginale śpiewane przez The Shirelles) ze zmysłowym kobiecym wokalem, trzymające się jazzowej strefy komfortu My Family i Agents of Multiverse, a także cover klasycznego utworu Ooh Child (w oryginale wykonywany przez The Five Stairsteps, automatycznie kojarzę go ze świetnej sceny z Laurencem Fishburnem z filmu Boyz N the Hood).

Skupmy się jednak na fundamentach – dwupłytowej wersji, podzielonej, jak nakazał tytuł, na Heaven oraz Earth, czyli Niebo i Ziemię. Autor tłumaczy nam, że Niebo oznacza jego świat wewnętrzny, a Ziemia to świat zewnętrzny, którego sam jest częścią. Ale o uduchowieniu albumu i jego symbolice później… Do pracy nad albumem Kamasi zaciągnął starych, dobrych znajomych – znanych z jego poprzednich płyt oraz koncertów. Grają tu Thundercat, Tony Austin, Cameron Graves, Rickey Washington, Ronald Bruner Jr, Brandon Coleman, Ryan Porter, Miles Mosley, Robert Miller, a śpiewa Patrice Quinn.

Wnioskując po zawartości Heaven and Earth, Kamasi nie ma najmniejszego zamiaru walczyć ze swoim statusem gwiazdy i poszedł jeszcze mocniej w znajome i przyjemne dla niewprawionego słuchacza muzyczne rejony. Najbardziej chwytliwy i charakterystyczny moment Heaven and Earth atakuje nas już na samym wejściu – Fists Of Fury. Wydaje się on być komentarzem do obecnego stanu amerykańskiego społeczeństwa, bezpośrednim nawiązaniem do protestów przeciwko brutalności policji, do organizacji #BlackLivesMatter, a cytat z filmu z Brucem Lee cofa nas nawet do czasów Czarnych Panter.

Zresztą nawiązań do popkultury jest tu o wiele więcej – na przykład Street Fighter Mas swój tytuł zawdzięcza ikonicznej grze komputerowej (tak, tak – Street Fighter 2, choć nie tak kultowy u nas, zmienił świat bijatyk na zawsze), Hub-Tones to cover jednego z najbardziej znanych utworów Freddiego Hubbarda, a w Vi Lua Vi Sol użyty jest vocoder – narzędzie, które ostatnio jakby wracało do łask muzyków. Washington nie bawi się w trzymanie czegokolwiek na lepszą okazję – atakuje nas całym arsenałem swoich broni. Orkiestrowe granie? Odhaczone. Wielka sekcja dęta? Odhaczone. Chóry? Odhaczone. W The Invincible Youth mamy przekrój – od hałaśliwego free jazzu na wejściu po wchodzące już po dwóch-trzech minutach delikatne, miękkie granie. Odhaczone. Space Travellers Lullaby to z kolei pełne przestrzeni kosmiczne granie przypominające przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Niemalże każdy utwór stanowi tutaj oddzielne, wielowątkowe dzieło, godne indywidualnej analizy, ale całość jest konsekwentna i spójna. Kompozycje i aranżacje może nie są proste, ale na tyle nieskomplikowane, by nawet niedzielni słuchacze czuli się dobrze. Brzmienie najczęściej imponująco rozległe, miejscami godne określenia „filmowe”. Heaven and Earth to nie jest nawet wielodaniowy obiad, tylko wręcz kulinarna orgia. Sporo do przetrawienia. Mnie osobiście najbardziej podobają się utwory singlowe, wypuszczone przed premierą całości – Fists of Fury (przemocne na żywo, jak pisałem przy okazji koncertu Washingtona w Stodole – JazzPRESS 7/2018) oraz Street Fighter Mas.

Jak obiecałem wcześniej – wracamy do symboliki. Mam problem, bo ona ostatnio zaczęła mnie u pana Washingtona lekko drażnić. Spirytualizm, uduchowienie, symbolika – są tak bardzo podkreślane podczas promocji płyt Kamasiego, a także później w recenzjach prasowych, że człowiek zaczyna się zastanawiać: czy tylko ja słyszę po prostu fantastyczną muzykę? Bo też rzadko kiedy bawię się w zgłębianie sensu życia i głęboko ukrytych znaczeń (wyjątek to albumy rapowe, ale tutaj są ukryte treści innego rodzaju i w inny sposób – liryczny).

Cóż, być może trzecie pierdnięcie saksofonu w drugiej solówce czwartego utworu na bonusowej płycie oznacza bezmiar kosmosu i trywializm ludzkiego życia, ale... Po pierwsze, trochę za daleko od ludzi i surowych emocji. Po drugie – dla mnie, jak i dla, śmiem twierdzić, zdecydowanej większości słuchaczy, ma się liczyć muzyka i jej jakość. Co więcej, u Kamasiego jest ona na tyle przystępna i lekka, że wszystkie te spirytystyczne otoczki wyglądają po odsłuchu śmiesznie i groteskowo. Skoro dzieło muzyczne broni się samo – po co kombinować i robić z niego nową religię? Być może dzięki temu za 20 lat Kamasi Washington będzie porównywany do innych jazzowych spirytualistów (wiadomo, do którego każdy saksofonista chciałby). W dobie internetu każdy ma prawo głosu i często historia pisana jest na nowo, wbrew faktom (pozdrowienia dla, sympatycznych skądinąd, płaskoziemców). Tylko czy przy tak świetnym katalogu muzycznym legenda Kamasiego nie pisze się sama i trzeba wmawiać ludziom, co mają słyszeć?

The Epic był ogromny, czasem nawet przytłaczający. Wymagał czasu i cierpliwości, by naprawdę go docenić. Nawet od strony czysto praktycznej – jak często można powracać do trzygodzinnego albumu? Heaven and Earth przybliża Kamasiego Washingtona do słuchaczy – jest łatwiejszy w odbiorze, różnorodny, nawiązuje do doskonale znanych motywów, a jednocześnie nadal zachwyca ogromem użytych narzędzi i umiejętnościami muzyków. Wszyscy, którzy w Kamasiego wątpili i patrzyli krzywo niczym gospodarz niezadowolony z nieoczekiwanego gościa – przyzwyczajcie się do niego, on się nigdzie nie wybiera. Rozgościł się w jazzowym świecie i bezczelnie patrzy Wam prosto w oczy. Już posłodził herbatę czterema łyżeczkami cukru, a teraz wyjada obiad prosto z gara. To dzięki niemu krytycy głównego nurtu znów spojrzeli na jazz i o nim dyskutują. Kolejne zwycięstwo jazzowego duchownego, wspaniały, ogromny na wiele sposobów album.

autor: Adam Tkaczyk

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 09/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO