Recenzja

Kinga Głyk - Happy Birthday i Dream

Obrazek tytułowy

Kinga Głyk – wschodząca gwiazda muzyki jazzowo-bluesowej w kategorii gitara basowa. Mimo bardzo młodego wieku zdążyła już zaistnieć w ankiecie Jazz Top i Blues Top jako „Odkrycie roku” i „Nowa nadzieja gitary basowej”. W opinii Adama Makowicza „muzyczne zdolności Kingi już dzisiaj pozwoliły jej zapisać się na stałe w historii polskiego jazzu”.

Zrzut ekranu 2019-03-04 o 15.01.07.jpg

Wspaniały początek, zważywszy, że płyta Dream została wydana przez Warner Music, a koncerty promujące materiał przewidziano w USA, Kanadzie, Norwegii i Francji. Można oczekiwać, że kariera Kingi Głyk dostała zielone światło i najbliższym czasie artystkę zobaczymy wśród elity światowego jazzu.

Happy Birthday i Dream są drugą oraz trzecią jej płytą. Wydane w odstępie roku różnią się nie tylko składem, ale i stylistyką. Happy Birthday wyróżnia bluesowy charakter, a gdy słucham choćby Simple Blues, przypomina mi się Crossroads z Chicago z Hubertem Sumlinem w tle, i tylko Bonamassy brakuje. Jako warte większej uwagi wymieniłbym również Donna Lee Charliego Parkera, z brawurowo zagranym tematem, dobrym swingiem i błyskotliwym solo na basie, oraz kończący płytę tytułowy utwór Happy Birthday. Zachwyt jest tym większy, gdy zdamy sobie sprawę, że improwizację wykonuje dziewczyna mająca zaledwie dwadzieścia lat. W Happy Birthday okazuje się, że na gitarze basowej można grać jak na sześciostrunowej. Subtelnie, a zarazem nienagannie technicznie, muzycznie i nastrojowo. To jeden z tych z utworów, których potrafię słuchać w kółko.

Druga płyta, Dream, to już trochę inna bajka. Materiał nagrano w studiu dla wytwórni Warner Music, zaproszono gwiazdy światowego formatu i całość jest zdecydowanie bardziej jazzowa. Gościnnie zagrali perkusista Gregory Hutchinson (współpracujący między innymi z Wyntonem Marsalisem, Johnem Scofieldem, Dianą Krall i Dianne Reeves), kompozytor i saksofonista Tim Garland (laureat Grammy, współpracował między innymi z Jeanem Luc-Pontym, Johnem Patituccim i Chickiem Coreą) oraz pianista i kompozytor Nitai Hershkovits (laureat wielu nagród, koncertujący na całym świecie). Album zawiera dziewięć kompozycji, które, z wyjątkiem Tears in Heaven i Teen Town, są autorstwa Kingi Głyk.

Słuchając płyty, już na początku zauważymy inny klimat. Jazzowy feeling, większe partnerstwo, akompaniującą rolę basu w czasie improwizacji pozostałych muzyków, a nawet pewien rodzaj elegancji, polegający na oddaniu pierwszeństwa zaproszonym gościom. Nitai Hershkovits zaprezentował swoje umiejętności w rozpoczynającym płytę utworze Freedom, pokazując pełną uroku dojrzałą pianistykę, łączącą klimat i technikę. Tim Garland z kolei w Difficult Choices zachwyca swobodą, potwierdzając, że otrzymana przez niego nagroda Grammy nie była przypadkowa. Kinga Głyk pojawia się dopiero w tytułowym Dream, który, jak na senne marzenie przystało, jest utworem refleksyjnym, z pięknym akompaniamentem fortepianu. Ciekawym zabiegiem jest wielośladowy bas w Song for Dad. Kiedy słucham tego utworu, ponownie dociera do mnie dojrzałość artystki, niezwykła w jej wieku.

Osobną kategorię utworów stanowią standardy Tears in Heaven Erica Claptona oraz Teen Town Jaco Pastoriusa. Pierwszy z nich cytowany jest z podobną częstotliwością jak Hallelujah Leonarda Cohena. Wydawałoby się, że już nic nowego w tym utworze nie da się znaleźć, a jednak Kinga Głyk wyszła z tej próby zwycięsko. Tears in Heaven w jej wykonaniu brzmi świeżo i słuchanie utworu ponownie sprawia przyjemność.

Gorzej z Teen Town. Granie tego utworu jest dość ryzykowne. Początek rewelacyjny – jest klimat, muzyka, piękny bas – sen jednak pryska, kiedy pojawia się główny motyw. Teen Town to nie Moon River ze Śniadania u Tiffany’ego, gdzie nuty „same grają”. Teen Town to również Jaco Pastorius. Utwór w jego wykonaniu ma „kopa”, to dynamit, który jest integralną częścią motywu. Cytując melodię, a to był cytat, można tylko zagrać lepiej lub gorzej. W moim odczuciu wyszło gorzej, a to oznacza, że wybrany fragment był jedynie kolejną próbą, których setki można znaleźć na YouTube’ie. Płytę kończy nostalgiczna, lecz ładna miniatura Silence. Przyjemny motyw na bas, fortepian i perkusję w tle, taka miła kołysanka na dobranoc.

Nie dziwi wiele pozytywnych opinii na temat Kingi Głyk. To bardzo dobra instrumentalistka, dojrzała, z wielkim szansami na międzynarodową karierę. Zawsze jednak przy takich okazjach dopada mnie nieco smutniejsza refleksja. Od długiego już czasu odnoszę wrażenie, że żyjemy jakby w dwóch różnych światach. Ten pierwszy to świat głupców, polityków, tandety, duchowości, której nie rozumiem, i drugi, w którym znajdziemy sztukę, zdolnych i wartościowych ludzi, świat zainteresowań i pasji. Ten pierwszy nas otacza, drugi zszedł do podziemia (internetu). Płyta Kingi Głyk, poza oczywistymi walorami artystycznymi, podnosi na duchu, ponieważ stanowi namacalny dowód na siłę drzemiącą w sztuce i pasji. Trzymam kciuki.

Autor: Marek Brzeski

Ten tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 03/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO