Recenzja

Krzysztof Komeda – People Meet and Sweet Music Fills the Heart

Obrazek tytułowy

Ścieżka dźwiękowa filmu, którego związek z muzyką widoczny jest nawet w tytule, musi być szczególna. Do tego, jeśli ilustruje pozbawioną granic czasowych i lokalizacyjnych erotyczną opowieść, w której zbiegi okoliczności pozwalają bohaterom realizować swoje fantazje – jej koncepcję należy powierzyć prawdziwemu wizjonerowi. Trudno sobie wyobrazić, by w latach sześćdziesiątych nie był nim Krzysztof Komeda.

Henning Carlsen jest drugim po Romanie Polańskim reżyserem, dla którego pianista zrealizował najlepsze partie muzyczne na potrzeby filmu. Duńczyk już na początku kariery ujawnił swoje zainteresowania muzyką jazzową, gdy w debiutanckim filmie Dylemat sięgnął po kompozycje Maxa Roacha. Panowie poznali się w kopenhaskim klubie Montmartre w 1962 roku, podczas koncertu Polaka. Reżyser pracował wówczas nad filmem Co z nami? (1963), który szybko stał się ich pierwszym wspólnym projektem.

Do czasu pracy nad People Meet... zrealizowali jeszcze dwie produkcje – Kocice (1965) oraz Głód (1966). Obopólnie ceniona kooperacja nie miała zakończyć się tylko na czterech pozycjach. Niestety, gdy reżyser rozpoczął pracę nad kolejnym obrazem Wszyscy jesteśmy demonami, doszły do niego informacje o tragicznym wypadku kolegi. Muzykę ostatecznie skomponował Finn Savery, a film został zadedykowany zmarłemu artyście.

Pracując za granicą, Komeda zmuszony był do zmiany myślenia o dźwięku jako nośniku kinowej treści. Odpowiadając za podkłady wczesnych dzieł Polańskiego, Skolimowskiego czy Wajdy, nie mógł uciec od komentowania trudnych, krajowych realiów. Świetnie ujął to Helmut Weihsmann, pisząc: „Muzyka Komedy, oparta na elementach jazzu nowoczesnego, stanowiła doskonałą ilustrację scen ukazujących postawy niezadowolonej młodzieży w nieakceptowanym przez nią państwie” (Jazz Forum 2/1989). Istotnie, początkujący wtedy mistrzowie polskiego kina bardzo często sięgali po jazz jako medium służące wprowadzaniu buntowniczych podtekstów.

Carlsen, choć w swoim pierwszym filmie podobnie potraktował tę muzykę (suita We Insist! Roacha była ilustracją sytuacji w Południowej Afryce), to później zmienił podejście do gatunku. Jak przyznał w wywiadzie: „To nie był komentarz, lecz środek, za pomocą którego wchodziliśmy głębiej w środowisko, w atmosferę, jaką chcieliśmy kreować” (Jazz Forum 2/1989).

Materiał składający się na opisywaną ścieżkę dźwiękową jest dość krótki, trwa nieco ponad pół godziny i uzupełniony jest pięcioma dodatkowymi utworami (głównie alternatywnymi wersjami). Wydawać się może, że nie jest to dużo, zważywszy na muzyczną konwencję filmu. W przywołanym przeze mnie wywiadzie Carlsen poniekąd tłumaczy to sposobem pracy pianisty: „W muzyce Komedy (do filmu) w ogóle nie było melodii, to był rodzaj muzycznego taszyzmu”. Reżyser, zestawiając twórczość Polaka z europejskimi malarzami lat pięćdziesiątych, wskazuje na bardzo interesujący aspekt. Taszyści instynktownie pozostawiali na płótnie barwne ślady, których suma składała się na skończone dzieło. People Meet… faktycznie uzasadnia tę analogię. Pomimo że poszczególne kompozycje są krótkie, chaotyczne oraz stylistycznie zróżnicowane, znakomicie współgrają z obrazem. „Kompozytorowi udała się niezwykła sztuka wywołania w widzu wrażenia, że film jest przesiąknięty muzyką, że towarzyszy nam ona nieustannie” – napisała Anna Piontek wewnątrz okładki płyty.

Różnorodność gatunkowa jest uzasadniona pojawiającymi się w filmie lokalizacjami i ma pomóc widzowi odnaleźć się w płynnej przestrzeni. Brazylię uosabiają latynoskie bossa novy (w tym charakterystyczny motyw Rio), USA – swingujący, dwuczęściowy Nowy Jork, a podróżujący po Danii pociąg – fortepianowe miniatury (Czołówka, Finał). Dodatkowo pojawiającą się znienacka metafizyczną sferę pozaziemską oddają awangardowe konstrukcje (Ciała kuliste). Komeda znakomicie odnajduje się w tej eklektycznej mieszance, co więcej: dodaje do niej swój znak rozpoznawczy – balety. Autor określił tak w notatkach melancholijne fragmenty, choreograficznie scalone z obrazem – Balet rąk, wyznaczający rytmem sekwencję zmysłowych gestów Harriet Andersson, oraz Balet na moście, inicjujący taniec zakochanej pary na Brooklynie.

Oczywiście pełnię kunsztu polskiego kompozytora najlepiej poznać, oglądając w całości film Carlsena. Niestety z własnego doświadczenia wiem, że nie jest to proste. Choć obraz był duńskim kandydatem do Oscara, klasyfikowanym jako komedia, to bezpruderyjne sceny, które go wypełniają, pewnie nie ułatwiły dystrybucji. Zachęcam jednak do podjęcia wysiłku i odnalezienia jego kopii. Mimo że momentami wypada groteskowo, to jest uosobieniem ducha wyzwolonej Europy. Z całą pewnością dla znającego szare realia powojennej polski Komedy musiał być nieskończonym źródłem inspiracji.

Pisząc to, absolutnie nie chcę przekreślać wartości wydanego albumu – chylę czoła przed GAD Records za wysiłek podjęty w celu utrwalenia tej prawdziwej perełki. Płytę opatrzono rzetelnym opisem, wystarczająco dobrze przybliżającym charakter filmu. Zapewniam, że wystarczy poznać jedynie zarys fabuły, by kolejne fragmenty ścieżki wykreowały w wyobraźni słuchacza właściwe ilustracje. To najlepszy dowód na geniusz Krzysztofa Komedy.

autor: Jakub Krukowski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 06/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO