Recenzja

Maciej Maleńczuk – The Ant

Obrazek tytułowy

Maciej Maleńczuk za sprawą płyty zaczepnie nazwanej Jazz For Idiots (2016) zdobył w kategorii jazzowej platynę. Album ten był dla mnie srogim zaskoczeniem, ale i asumptem do satysfakcjonującej analizy jego zawartości – zarówno w wymiarze stricte muzycznym, jak i w odniesieniu do zadziornego przekazu, który towarzyszył jego premierze. Wtedy też jeszcze bardziej doceniłem intuicję Maleńczuka, połączoną ze słuszną dozą artystycznego tupetu i bezkompromisowości, a w konsekwencji – z tym większą ciekawością zasiadłem do tegorocznej nowej propozycji artysty, zastanawiając się, gdzie tym razem poniesie muzyka saksofonowy żywioł.

The Ant rozpoczyna się ostro – za sprawą tytułowej kompozycji, która dudni po crimsonowsku, a sam lider miast – dosłownie i w przenośni – trzymać się saksofonu (pobrzmiewającego w temacie), proponuje nam solową partię gitarową – wskazującą, być może, na ciągoty do niegdysiejszych brzmień Homo Twist. Na rodzimym rynku jazzowym te klimaty kojarzą mi się jednoznacznie z ekscentryczną, ale jakże intrygującą „bajką” saksofonisty Alka Koreckiego (na przykład z jego Światem Aszkwili z 2010 roku). Choć wiadomo – Maleńczukowi do osiągnięcia takiego stężenia dzikości na „saksie” jeszcze trochę brakuje.

W odniesieniu do znanego szeroko utworu Fajnie (skądinąd znamiennego nawiązania do Wolności słowa Püdelsów) – patrząc na spis utworów, obawiałem się, że ta jarmarczna w warstwie dźwiękowej opowieść znana z YouTube’a (mnie przynajmniej tylko stamtąd) dorzucona została na siłę do płyty, która przecież miała ukazywać jazzową stronę Maleńczuka. Uspokajam niniejszym wszystkich, którzy podzielali tę obawę. Fajnie z The Ant jest bardziej funkowe, mroczniejsze, a więc w efekcie jeszcze fajniejsze (sic!). Mam tylko poczucie, że nieco zbyt szybko kompozycja ta rozbija stricte instrumentalny klimat, który mógłby dla mnie spokojnie rozciągać się na całą płytę.

Nadchodzący potem Lizard (dla przypomnienia: na poprzedniej płycie był Gekon będący, jak twierdził Maleńczuk, nawiązaniem do Chameleona Hancocka) to koncertowy killer, w którym słyszymy psychodeliczne partie wygrywane przez lidera na EWI, a jak na trzyminutowy numer, to zaiste dużo w nim zwrotów akcji. Następujący po nim French Love to utwór, który w największym stopniu przypomina nam dancingowe, nieco przerysowane, ale szczerze nostalgiczne wcielenie Maleńczuka w wersji „sax” (ukazane również w większym stopniu na Jazz For Idiots). A ponieważ mam przedziwną predylekcję do takiego chwytającego za serce – można by rzec – kiczu, to urzeka mnie gitarowe intro tego numeru – i to na tyle, że nie przeszkadza mi ta kolejna radykalna stylistyczna wolta.

Po tej dźwiękowej idylli bolesny staje się jednak przeskok do utworu Black Powder, który miażdżąco powraca do klimatów z początku płyty. Szczęśliwie kolejny Cygan nie jest utworem w stylu „ni przypiął, ni przyłatał” (jak to było trochę z Cygańską duszą na Tęczowej Swaście Maleńczuka w 2014 roku). Stanowi za to następny koncertowy pewniak za sprawą wpadającego w ucho tematu i przystępniejszej formy. Intryguje mnie tylko obecność w tym utworze instrumentów klawiszowych, które nie są uwzględnione w informacjach o płycie. Czyżby Maciej Maleńczuk grał na organach za pomocą wyżej wymienionego EWI? Jeśli tak, to gratuluję kreatywnego pomysłu!

Zbitka śpiewanej (i delikatnie mówiąc, mało wysublimowanej, jak na możliwości poetyckie Maleńczuka), niepasującej do całości cza-czy Nalej jej i instrumentalnego Gastroscopy – połamanego na modłę wyżej już wspomnianych kompozycji (The Ant i Black Powder) – sprawia natomiast, że płyta robi się w tym miejscu realnie trudna w odbiorze. Russian Love (chyba dylogia z French Love?) bardzo inteligentnie łączy natomiast melancholijną melodię tematu z prostym, wręcz nowofalowym beatem i doprowadza nas do finałowego, emocjonalnego Long Goodbye – zaiste z potencjałem na towarzyszenie napisom końcowym jakiegoś mocnego filmu.

Konkludując – trudno mi ocenić, na ile płyta eksploruje koncepcje Ornette’a Colemana (wątek wykorzystywany w promocji krążka), nie jestem aż tak bardzo zachwycony grą Calvina Westona (bębniarz między innymi grającego z Ornettem zespołu Prime Time), choć doceniam tę ciekawostkę w składzie na The Ant, jednak gratuluję Maleńczukowi tego materiału. Nie jest on na niwie jazzu jakąś rewolucją, a raczej stanowi, jak sądzę, kronikę saksofonowego rozwoju artysty, który stopniowo radykalizuje formę i szuka swojego języka, korzystając, póki co, z tego, że w muzyce rozrywkowej ma język niezwykle charakterystyczny.

Może to oczywiście pomóc, ale i stanowić przeszkodę – w zależności od tego, co docelowo chce osiągnąć sam artysta. Sądząc po wypowiedziach Macieja Maleńczuka, jeszcze za czasów Jazz For Idiots, jest to zawodnik ambitny, nieprzeciętnie osłuchany w jazzie, a do tego wykonujący solidną pracę, rozwijając się jako instrumentalista. Myślę, że jest potencjał, aby przejść drogę od The Ant do czegoś takiego jak Nude Ants, o ile porzuci się cytaty z poprzednich kapel na rzecz odważnej eksploracji zupełnie innych terytoriów (nie wiem, czy uda się to w ramach obecnego kontraktu płytowego). A jeżeli takie właśnie tworzenie amalgamatu „własnych” gatunków i dodawanie szczypty jazzu do całości jest przepisem na jazz à la Maleńczuk, to i tak jestem zainteresowany, bo pod wieloma względami – czego nie będę tu rozwijał – Maleńczuk jest w mojej ocenie „bardziej jazzowy” od wielu rodzimych jedynie słusznych jazzmanów. Ciekaw jestem Państwa opinii na ten temat.

autor: Wojciech Sobczak Wojeński

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 12/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO