Recenzja

Marcus Miller – Laid Black

Obrazek tytułowy

Bywają artyści, którzy balansując na krawędzi wypalenia, zwodzą żądną nowości publiczność. Mając wszystko, co niezbędne – styl, potencjał, ugruntowaną pozycję – oferują muzykę, do której nas przyzwyczaili. My oczekujemy jednak czegoś więcej; świeżości i nowych pomysłów. Czasem odnoszę wrażenie, że tego typu artystą jest właśnie Marcus Miller. Niektóre jego płyty (ze wskazaniem choćby na Silver Rain) są we fragmentach, delikatnie mówiąc, o niczym. Afrodeezia, mimo afrykańskich inspiracji i nominowania do Grammy, mojej prywatnej opinii nie zmienia. Miłość ma jednak swoje prawa. Zakochany w tym, co niektórzy nazywają slappingiem lub po prostu klangiem, wypatruję nowych płyt Millera z nadzieją, że może tym razem pojawi się coś, co ponownie mnie zachwyci. Czy taką płytą jest wydana niedawno Laid Black, nie jestem pewien – coś jednak drgnęło.

Pomijając dwa pierwsze utwory, od 7-T’s płyta nabiera ciekawszego charakteru, również jazzowego. W 7-T’s zwraca uwagę solo na trąbce oraz, przypominające klimat Maceo Parkera, solo na saksofonie. W Sublimity ‘Bunny’s Dream’ ostinato plus fortepian tworzą nastrój do przyjemnej improwizacji na basie, trąbce oraz saksofonie. W Untamed usłyszymy charakterystyczne unisona i solówki Millera, ale i ciekawy fortepian. Pianista wraca w No Limit, pokazując ponownie klimat i barwę. Someone To Love to z kolei ładna, melodyjna piosenka z charakterystycznym dla Millera unisonem na bezprogowym basie. Keep’em Runnin (kompozycja zespołowa) przypomina muzykę „ulicy”, ale w tym lepszym słowa znaczeniu.

Płytę kończy znana z Afrodeezii – Preacher’s Kid zagrana, a przede wszystkim zaśpiewana przez genialny Take 6. Fenomenalny sekstet wokalny, obsypany chyba wszystkimi możliwymi nagrodami (między innymi dziesięć statuetek Grammy), obchodził niedawno dwudziestopięciolecie działalności, koncertując na całym świecie. Dzięki Millerowi sięgnąłem po nieco zakurzone CD zespołu i po raz kolejny nie mogłem wyjść z podziwu dla barwy głosów i kunsztu wokalnego artystów.

Wracając do Pokrytej czernią płyty Millera, słucham jej więcej niż z przyjemnością. Jest w niej harmonia, jazz, czasem nastrój, nawet oklepane solówki basu nie drażnią. Towarzyszą mu dobrzy muzycy – szczególnie myślę o pianiście (Brett Williams) i saksofonistach (Alex Han, Kirk Whalum). Są też fragmenty, które określiłbym jako myślenie do przodu, szukanie czegoś nowego – widać, że tym razem Miller jeszcze nie „odcina kuponów”, co jako słuchacza bardzo mnie cieszy. Lubię gitarę basową, jest w niej moc, a w rękach artysty bywa również barwa, klimat, melodyka i harmonia.

Laid Black jest dziewiętnastą autorską płytą Marcusa Millera. Na opisywanie jego dokonań trzeba by odrębnego tekstu, można jedynie wspomnieć, że to jeden z najbardziej wpływowych artystów naszych czasów. Zdobywca Grammy, wziął udział w nagraniu około czterystu płyt, współpracował i współpracuje ze wszystkimi, komponuje muzykę do filmów, jest producentem, aranżerem, rzecznikiem UNESCO. Na generalne podsumowanie jeszcze za wcześnie. Laid Black to nie synteza, to po prostu kolejna płyta bardzo płodnego artysty.

W czasach, kiedy wielu wydaje się, że wiedzą wszystko, widzieli wszystko i nic ich nie dziwi, a co za tym idzie, nic nie interesuje, artysta poszukujący to wartość sama w sobie. Miejmy nadzieję, że kolejne płyty, odsłaniając nowe muzyczne światy „naszego bohatera”, wzbogacą nie tylko dorobek artysty, ale i nas, słuchaczy.

autor: Marek Brzeski

tekst ukazał się w JazzPRESS 07/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO