Recenzja

The Necks – Unfold

Obrazek tytułowy

The Necks obchodzi trzydziestolecie swojej działalności. Trio, które tworzą Tony Buck, Lloyd Swanton i Chris Abrahams, wydało do tej pory kilkanaście albumów łączących w improwizowanych formach minimalizm, ambient i elektronikę. Każda płyta Australijczyków była dziełem, które należało „czytać” od „A” do „Z”, a jakkolwiek selekcja utworów nie miała w zasadzie sensu. Ich najnowszy album Unfold ma niezwykle indywidualny wymiar, a jego siłą jest dźwięk – doskonale wybrzmiewa każdy niuans, czuć wyraźnie, że muzyka tu wręcz pulsuje, co jest niewątpliwie rezultatem doskonałej realizacji płyty.

Tylko cztery utwory (choć w przypadku The Nekcs, to aż cztery utwory), ale za to jakie. Każda kompozycja trwa średnio 18 minut stanowiąc swoistą epopeję, wyrażoną w mikrodźwiękach. Utwór Rise tworzą subtelne dźwięki fortepianu muskane delikatnie przez perkusję. Niby tak niewiele, ale naprawdę – więcej nie potrzeba. Tak właśnie powinien być wyrażany bezkres, kosmos, nieskończoność – z tym utworem idealnie współgra zresztą szata graficzna albumu: okładka przedstawia zarys gór zlewający się z nieboskłonem.

Overhear to wyraźna dominacja organów Hammonda – Chris Abrahams używa ich w iście rockowym stylu, stąd też moje dość luźne skojarzenia z Jonem Lordem (Deep Purple). Blue Mountain to z kolei zaproszenie do otchłani marzeń, dla których tłem jest pojedynek kojącego fortepianu Abrahamsa z nerwową perkusją Tony’ego Bucka, gdzie momentami na pierwszy plan wysuwa się kontrabas z pasją szarpany przez Swantona. Płytę zamyka Timepiece, ponad 21-minutowy utwór, którego medianą jest pianino imitujące dźwięki pozytywki. Perkusja wybija posępne takty, wtóruje jej w tym kontrabas. Nagle wszystko zwalnia… zwalnia… zwalnia… i… koniec!

The Necks miałem okazję zobaczyć i usłyszeć niedawno w Lublinie, gdzie wystąpili w ramach festiwalu Jazz Bez. Przekonałem się, że minimalizm w ich przypadku wykracza poza sferę muzyki. Wyszli, nieco na chłodno zagrali profesjonalny koncert, wszelkie emocje trzymając na wodzy – taki wyrachowany, dżentelmeński jazz, co oczywiście nie jest zarzutem, ale potwierdzeniem klasy tria.

Autor: Michał K. Dybaczewski

Ten tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 04/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO