Relacja

Kamasi Washington – Warszawa, Stodoła, 24 maja 2018 r.

Obrazek tytułowy

Przystępna i w sam raz wyszukana

Kamasi Washington wielką gwiazdą jazzu jest – to chyba już niezaprzeczalny fakt, a nie opinia. Jego przeszłe albumy się zna, jego najnowsze się przesłuchuje, a na nadchodzące się czeka. Czy się go lubi, czy nie – trzeba przesłuchać. O jego muzyce się dyskutuje – poza środowiskiem jazzowym najczęściej entuzjastycznie, a w nim… Odnoszę wrażenie, że w wielu przypadkach Kamasi oceniany jest przez pryzmat haseł promocyjnych.

Wydaje mi się, że jazzowe „stare głowy” wolą skupiać się na tym, że „nie jest on żadnym prorokiem”, „nie robi nic odkrywczego”, „co on ma na sobie”, „nagrywa z raperami i jest niepoważny” etc. Gdzieś w tych narzekaniach znika twórczość, wspaniałe albumy i radość z muzyki. Może dlatego na warszawski koncert Washingtona zostałem oddelegowany ja – człowiek zdecydowanie spoza środowiska. A może nikomu innemu się nie chciało, nie wiem (Adam, to miał być Twój przywilej – przyp. red.). Do Warszawy Kamasi zawitał po wydaniu EP-ki Harmony of Difference, a przed albumem Heaven and Earth. I to właśnie najnowsze utwory zajęły większość koncertu. W końcu nazwa trasy to Heaven and Earth Tour.

IMG_112322.jpg fot. Jarek Wierzbicki

Kamasi przywiózł ze sobą zespół w składzie: Miles Mosley (kontrabas), Brandon Coleman (klawisze), Ryan Porter (puzon), Tony Austin i Robert Miller (perkusja), Patrice Quinn (wokal). Od drugiego utworu do muzyków na scenie dołączył ojciec Kamasiego – Rickey Washington (saksofon sopranowy i flet). Skład muzyków Kamasiego nie zmienia się od dłuższego czasu, więc wszyscy się doskonale rozumieją, wiedzą, kiedy zrobić „miejsce” na solówkę, kiedy kto dostanie owację itd. Koncert sprawiał wrażenie robionego trochę na autopilocie, tym niemniej słuchało się go fantastycznie. Wbrew stereotypowi jazzu uduchowionego, przeżywania muzyki i przekazu – chodziło o zabawę.

Sam Kamasi prowadził rozmowy z publicznością w dość lekkim tonie, nie angażując się przesadnie emocjonalnie, nawet gdy ze sceny padało takie zdanie, jak: „I believe that diversity should not be tolerated, but celebrated”. Silną, osobistą deklaracją była kompozycja Milesa Mosleya Abraham, w której on również śpiewa. Bardzo mocny, rytmiczny utwór o niemalże hip-hopowej, konfrontacyjnej energii. The Rhythm Changes z udziałem Patrice Quinn zmieniły atmosferę w klubie na bardziej beztroską, letnią, ale z momentami odważniejszymi, gdy z solówkami wkraczał Kamasi, by na sam koniec zrzucić na publiczność hałaśliwą bombę w postaci jednoczesnego grania wszystkich na scenie.

Truth jest chyba jedną z najpiękniejszych kompozycji Washingtona, więc też musiała się znaleźć na setliście. Jej wybrzmienie było momentem najbliższym duchowemu przeżywaniu muzyki przez odbiorców podczas występu. Obserwowałem publiczność podczas odgrywania kolejnych melodii tego długiego, efektownego utworu: zamknięte oczy, mimowolne kołysanie się, a w szybszych momentach grymasy na twarzy i taniec – Truth zdecydowanie porusza. Pojawiły się także utwory z nowej płyty: The Space Travelers Lullaby oraz potężne Fists of Fury – przemocne zakończenie i utwór bardzo aktualny przy obecnej atmosferze polityczno-społecznej w Stanach Zjednoczonych. Bis też się odbył, chociaż nawet bez niego występ Kamasiego Washingtona i jego zespołu byłby więcej niż satysfakcjonujący.

IMG_121322.jpg fot. Jarek Wierzbicki

Koncert był świetny, nie sądzę by jakikolwiek fan czarnej muzyki mógł narzekać. Zresztą nie bardzo potrafię sobie wyobrazić, by jakikolwiek zaangażowany słuchacz muzyki, wychylający się poza radiowe playlisty i hity YouTube’a, wyszedł ze Stodoły niezadowolony. Dostaliśmy dwie godziny wspaniałej uczty muzycznej – jednocześnie przystępnej i w sam raz wyszukanej. Pięknie różnorodna publiczność wychodziła zadowolona, słuchałem, jak pozytywnie zaskoczeni byli ci, którzy twórczości Kamasiego bliżej nie znali, oraz jak nakręceni byli ci, którzy rozpoznawali wszystkie utwory. I o to w tym chodzi – prorok czy nie prorok, jego osoba i jego muzyka wywołuje duże emocje i przyciąga.

autor: Adam Tkaczyk

tekst ukazał się w JazzPRESS 07/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO