fot. Radek Padzik
Knower – Warszawa, klub Palladium, 5 listopada 2018 r.
Grupa Knower zaliczyła swój pierwszy raz w Warszawie (a drugi raz w Polsce, w zeszłym roku zagrała jako support przed Red Hot Chili Peppers w Krakowie). Na ich płytach trochę za bardzo przeważają elektroniczne brzmienia, a dobre kompozycje schodzą na drugi plan. Wszelkie wątpliwości co do jakości koncertu okazały się jednak zupełnie bezpodstawne.
Występ Knower rozpoczął się przydługim, przedziwnym i nieco kiczowatym wstępem z taśmy, po którym z ciemności wyłonili się muzycy. Louis Cole, lider i perkusista w jednym, ubrany był w jednoczęściowy strój szkieletowca oraz okulary przeciwsłoneczne. Praktycznie cały koncert zwracał na siebie uwagę. Nie umniejszałbym jednak wyglądowi wokalistki Genevieve Artadi, która z kitką z boku przypominała postać z japońskiej kreskówki.
Towarzyszyli im Petter Olofsson na basie (znany między innymi z Norrbotten Big Band), Jacob Mann na klawiszach (Jacob Mann’s Big Band, Louis Cole) i Nick Semrand, również na klawiszach (Cory Henry & The Funk Apostles). Aranżacje koncertowe dość radykalnie różniły się od wersji studyjnych. Muzycy postawili na funkowy trans i wirtuozerskie umiejętności. Zdecydowanie bliżej im było do live sessions zespołu, niedawno wrzuconych na Youtube’a.
fot. Radek Padzik
Ten koncert to była jedna wielka kosmiczna, funkowa odyseja. Międzygwiezdne improwizacje każdego z członków zespołu urozmaicały i wzbogacały proste i oszczędne utwory. Maniakalne sola na perkusji Cole’a wypełnione były różnymi odmianami muzyki tanecznej, od disco po drum' n’ bass, house i jungle. Podczas dwóch utworów wyciągnął mały keyboard i zasamplował proste elementy melodyczno-rytmiczne, z których potem powstawały całe kompozycje. W połowie koncertu Louis wstał i zaczął rzucać pałeczkami w ustawiony z tyłu talerz perkusyjny (dopiero za trzecim razem udało mu się w niego trafić).
Z każdym kolejnym utworem publiczność coraz bardziej wchodziła w interakcję z zespołem. Jedynym problemem był źle nagłośniony głos wokalistki, któremu ciężko było się przebić przez elektryczną fuzję pozostałych instrumentów. W momentach wyciszenia natomiast wybrzmiewał najlepiej. Swój największy hit, Overtime, zostawili na koniec, co było raczej dość przemyślanym zabiegiem. Głównie dlatego, że po takiej kulminacji energii wszystko już w zasadzie zostało powiedziane.
Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 12/2018