fot. Lech Basel
Starzy i Młodzi, czyli jazz w Krakowie – Kraków, Klub Studio, Radio Kraków, Centrum Mangha, Teatr Variete – 18 kwietnia-7 maja 2018 r.
Rozpoczęło się od funku, który poderwał wszystkich z foteli. Funk, ale w innym – bigbandowym wykonaniu, wszystko zakończył. Wystąpił lider, co potrafi być równie ekspansywny w pełnych rozmachu solówkach, jak powściągliwy, pozwalając reszcie wygrać swoje. Można było usłyszeć wyjątkowe brzmienie zespołu wykorzystującego dużą liczbę nietypowych w jazzie instrumentów oraz podróżować w kosmiczny wymiar kolektywnej wyobraźni. Szczegóły w relacji z festiwalu Starzy i Młodzi, czyli jazz w Krakowie.
Apostoł funku
Jako prolog do festiwalu 18 marca w Klubie Studio wystąpił król hammonda, w projekcie Cory Henry &The Funk Apostles. I już od pierwszych dźwięków, które poderwały wszystkich z foteli, wiadomo było, że mamy do czynienia z funkiem najczystszej wody. Henry ma charyzmę tej klasy, co Maceo Parker, a jego siedmioosobowe combo pełnię dźwięku, która zawładnęła przestronnym wnętrzem świeżo wyremontowanego Klubu Studio. Apostołowie funku to: Cory Henry – hammond/wokal, Adam Agati – gitara, TaRon Lockett – perkusja, Nicholas Semrad – klawisze, Sharay Reed – gitara basowa, Tiffany Stevenson i Denise Stoudmire – chórki.
Koncert był częścią Art of Love World Tour i promował najnowszy singiel Henry'ego Trade It All, przyjęty równie entuzjastycznie jak reszta utworów, włącznie z chóralnym śpiewem i synchronicznym two-stepem publiczności. Duże wrażenie zrobił na mnie Nick Semrad – jego solo na chwilę uspokoiło rozbujany tłum i przeniosło nas w przestrzeń czystego jazzu najwyższej próby. Solówki Adama Agatiego były godne uwagi, podobnie jak sekcja rytmiczna, która trzymała nienaganny groove podczas ekscentrycznych wariacji Henry'ego.
Ludzkie sprawy
Przy okazji występu Piotra Wyleżoła w repertuarze Human Things miałam okazję skonfrontowania płyty z jej wykonaniem na żywo. Generalnie wyznaję zasadę, że żadna płyta nie zastąpi koncertu, ale Human Things to wyjątek od reguły. Bogaty dźwięk albumu jest wart inwestycji.
To bardzo osobisty album. Do tytułowego utworu wspólnie z młodym wokalistą Grzegorzem Dowgiałłą lider napisał tekst. Bardzo starannie dobrał instrumentarium zespołu i zaaranżował swoje kompozycje. Do projektu zaprosił Roberta Majewskiego (flugelhorn), Grzegorza Nagórskiego (eufonium), Michała Barańskiego (kontrabas), Michała Miśkiewicza (perkusja), Agę Zaryan i Grzegorza Dowgiałło (wokale) oraz gościa specjalnego Daynę Stephensa (saksofon tenorowy i sopranowy).
fot. Piotr Banasik
W koncertowej wersji Stephensa zastąpił Andy Middleton, a w sekcji rytmicznej zagrali Max Mucha (kontrabas) i Łukasz Żyta (perkusja). Otwierający koncert Fatalismus Optimismus, czyli – jak wyjaśnił lider – utwór o związkach optymizmu z fatalizmem, to liryczny, ale pełen dynamiki postbop, wysublimowany harmonicznie i bogaty instrumentalnie. Wyleżoł potrafi być równie ekspansywny w pełnych rozmachu solówkach, jak powściągliwy, pozwalając reszcie wygrać swoje. Pierwsze solo należało do kontrabasu (znakomity Max Mucha), zaraz po liderze zwięzłe, ale zamaszyste solo zagrał Middleton na tenorze. Flugelhorn Majewskiego zabrzmiał dobitnie i wyraziście, a muzyczną materię znakomicie dopełniło eufonium Grzegorza Nagórskiego. Szczególnie smakowicie brzmiała kombinacja flugelhornu, saksofonu i eufonium, dając bogaty, mięsisty dźwięk.
Bardzo dobrze wypadł Grzegorz Dowgiallo. Zaśpiewał solo piękny standard Nat King Cole'a Blame It On My Youth (autorzy: Oscar Levant i Edward Heyman) i wspólnie z Agą Zaryan tytułowe Human Things. Dowgiallo ma ciekawy głos o pięknej barwie, nieco zbliżonej do Kurta Ellinga, ale bez jego maniery. Ma też nienaganny timing i luz, świeżość, które wiele obiecują. Duet Zaryan/Dowgiałło jest świetnym połączeniem – ich barwa doskonale harmonizuje ze sobą, szkoda, że tylko w jednym utworze.
Orientalny jazz
Kolejny wieczór pokazał jazz w całkiem innej odsłonie. AccepDance, czyli Martin Wesely – gitara klasyczna i mandolina, Piotr Domagała – gitara elektryczna i akustyczna, Oleg Dyyak – akordeon i duduk, Andreas Schiffer – perkusja, krotale, Florian Hupfauf – kontrabas, wystąpił z przedpremierowym materiałem płyty, która miała być nagrana następnego dnia.
Bogactwo instrumentów i wyobraźnia muzyków w ich wykorzystaniu (cudowne dźwięki smyczka na talerzach perkusisty, magiczne jęki i piski gitary, nieziemski głos ormiańskiego duduka) zaowocowały wyjątkowym brzmieniem.
Zafascynowały mnie krotale, instrument o antycznym pochodzeniu, wyjątkowo zręcznie wykorzystany przez Andreasa Schiffera, oryginalna stuletnia włoska mandolina Martina Wesely'ego i orientalne dźwięki duduka Olega Dyyaka. Ciężko opisać to, co się działo – kombinacja tańców dworskich i jazzu, jakkolwiek dziwnie to brzmi, znakomite porozumienie radosnego wspólnego muzykowania w pełnych dramatyzmu kompozycjach. Myślę, że płyta będzie idealną dawką śródziemnomorskiego słońca na jesienne wieczory.
Młodzi w starych przebojach i czarodzieje dźwięku
Czar polskiej piosenki jazzowej – tak nazwano koncert studentów i absolwentów Krakowskiej Szkoły Jazzu i Muzyki Jazzowej, którzy przypomnieli złote przeboje w znakomitych aranżacjach Pawła Kaczmarczyka, który wraz z Tomkiem Kupcem na kontrabasie, Łukaszem Sobczykiem na perkusji, Piotrem Nowakiem na trąbce i Bartoszem Bętkowskim na saksofonie barytonowym i sopranowym wspólnie stworzyli perfekcyjne tło (i nie tylko) dla występów młodych adeptów wokalu.
fot. Przemek Kleczkowski
Następnego dnia zdarzyło się coś niezwykłego. Rzadko się zdarza być podczas koncertu tak kompletnie w momencie, tu i teraz, jak w ciemnym kinie, bez dystansu, refleksji, całkowicie zanurzonym w muzyce. Stąd też brak mi słów, by to jakoś sensownie zwerbalizować. Często robię notatki na bieżąco, ale tym razem szkoda mi było każdej sekundy, każdego niepowtarzalnego dźwięku, na zapisywanie swoich myśli. Cały set zagrany prawie bez przerw brzmiał tak jednorodnie jak suita. Oczarowała mnie perkusja Garda Nilssena, grana z taką wyobraźnią, wyczuciem, bogactwem brzmień, że chętnie wysłuchałabym całego koncertu w jego wykonaniu. To samo można powiedzieć o każdym z muzyków: wirtuozerskim, szalonym Dominiku Wani, fenomenalnie wrażliwym Olu Mortenie Våganie na kontrabasie i oczywiście niepowtarzalnym liderze Macieju Obarze.
Pamiętam mój pierwszy kontakt z jego muzyką wiele lat temu w małym, zakopiańskim klubie. Brzmiał, jakby dosłownie przyleciał z Marsa. Nie dało się jego muzyki do niczego porównać, tak jak teraz ciężko mi opisać krakowski koncert – zespołową podroż w kosmiczny wymiar kolektywnej wyobraźni.
Talent Obary to nie tylko zdolności instrumentalne czy kompozytorskie. Ma umiejętność stworzenia przestrzeni dla zespołowego grania, które nie jest odgrywaniem kolejnych solówek, ale muzyczną jednością, która wpada z pozornego chaosu w perfekcyjny groove. To rodzaj kreatywności, którą publiczność czuje w ciągu kilku pierwszych sekund. Tutaj nie ma „rozgrzewania się”, tu jest 200 procent porozumienia i energii od pierwszego dźwięku. Na pulpicie stały jakieś nuty, ale trudno uwierzyć, że ta muzyka nie powstaje dokładnie tu i teraz. Rzadko mi się zdarza włączyć płytę po koncercie, a tym razem to zrobiłam, z niedosytu i ciekawości. Tak jak się spodziewałam, jest kompletnie inna, chociaż tak samo wyjątkowa. To jest muzyka, z której ECM może być dumne.
Finałowy deser
Nie wiem, od czego zacząć. Może od tego, że kiedy Big Band Christiana McBride'a zaczął grać, kontrabasista wydawał się jakiś... biały? Siedziałam dość daleko i rozważałam różne opcje: będą dwa kontrabasy? McBride będzie dyrygować? Dźwięki basu były dziwnie znajome, ale na pewno nie był to McBride. Jak się okazało, koncert rozpoczął… Tomek Kupiec, którego po kilku minutach zastąpił sam lider. Wkrótce potem podziękował za użyczenie instrumentu, bez którego koncert by się nie odbył. Jego własny utknął gdzieś miedzy Anglią a Chorwacją…
McBride to zwierzę sceniczne, nie tylko wielki muzyk, ale też dowcipny konferansjer. Świetnie się bawił, sypiąc dowcipami, zarówno w zapowiedziach, jak i w kompozycjach. Solówkę znakomitego trębacza zapowiedział: „teraz Brandon Lee zaśpiewa na trąbce”. Całkiem adekwatnie, bo Lee popisał się przejmującymi lirycznymi frazami. Solówkę perkusisty opatrzył komentarzem: „orkiestra jest tylko tak dobra, jak jej perkusista” i zapowiedział: „teraz Quincy Phillips będzie tańczył soft shoe shuffle na perkusji”. I dokładnie tak było.
Jeśli występ kwartetu Obary był egzaminem dojrzałości wymagającym stuprocentowej koncentracji, to koncert Big Bandu McBride'a był radosnym balem maturalnym, pełnym swingu i groove’u. Od pierwszych dźwięków było jasne, że mamy do czynienia z big bandem najczystszej wody. Orkiestra grała jak doskonale naoliwiona maszyna, jednym głosem, kiedy było trzeba, i równie znakomitymi solówkami. Lider żonglował stylami z lekkością zawodowca, od klasycznie bopowych kompozycji, jak In The Shade Of The Cedar Tree (pamięci Cedara Waltona), przez folkowe ballady i funk do popowych hitów, jak Taste of Honey, w swingowym aranżu, w wykonaniu wokalistki Melissy Walker, prywatnie pani McBride. Każdy z muzyków tego zespołu jest mistrzem swojego instrumentu, mnie szczególnie zapadły w pamięć popisy Brandona Lee i Marcusa Stricklanda.
McBride, który z Jamesem Brownem spędził sporo czasu, przyznał, że obojętne, co gra, w głowie zawsze ma Sex Machine, nic więc dziwnego, że funk królował na krakowskiej scenie w doskonałym finale festiwalu.
autor: Basia Gagnon
Tekst ukazał się w JazzPRESS 06/2018