Słowo

Grzegorz Karnas w Tygmoncie

Z moich, obecnie rzadkich wycieczek do Tygmontu nie zdaje relacji, ponieważ najczęściej nie ma po co. Tym razem myślę, że jednak warto. W poniedziałek i wtorek (26 i 27 września) przy Mazowieckiej w Warszawie rozgościł się kwartet, który częściej koncertuje za granicą, a jeśli robi to już w naszej nadwiślańskiej krainie, to raczej trzyma się z dala od stołecznego odcinka rzeki. Grzegorz Karnas i jego muzyczni przyjaciele zagrali program z najnowszego projektu - zresztą bardzo oryginalnie nazwanego - Karnas.

Jeśli nie zapoznaliście się jeszcze z albumem (wydanym w wersji kompaktowej i winylowej) to spieszę donieść, że jest to krążek fantastycznie zrealizowany, nagrany w RecPublice, w której poświęcony mu został cenny czas, o czym możemy się przekonać na pierwszy rzut ucha - nota bene rzut bardzo przyjemny. Mimo samych pochwał jakie płyną w kierunku personelu i studia w Lubrzy (najczęściej od samych muzyków), muszę jednak przyznać, że taka jakość płyt to zdecydowanie nie reguła, a wyjątek.

Materiał dojrzewał w głowie Grzegorza Karnasa długo. Jest to najbardziej konkretna płyta w jego dorobku; pełna karnasowatych pomysłów, poukładanych w karnasowatym porządku. Strach tak formułować myśli, bo może uznacie, że to troszkę późno, jednak wg mnie artysta ten wreszcie dojrzał muzycznie do poziomu równego i raczej nie zachwianego na naszym ryneczku. Z powodu długiego i starannego procesu rejestrowania materiału, wspomnianego rzetelnego masteringu, dublowania ścieżek oraz dodawania efektów wokalnych (w rozumieniu analogowym) bałem się, ze Karnas na koncercie się nie obroni, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak robi to na płycie. Jeśli do tego dorzucimy, że jest to twórczość dość osobista, to szczerze mówiąc żyłem w przeświadczeniu (i podstawowym błędzie zarazem), że jest to materiał na odtwarzacz cd/adapter, a nie koncert.

Pierwsze dźwięki to rozgrzewka i rozglądanie się po "publice", która początkowo liczyła około dwudziestu obywateli(!), aczkolwiek z numeru na numer ludzi przybywało, a summa summarum - "jak na Tygmont" - z frekwencją było dobrze - był to poniedziałek, a nawet w latach hard-bopowego Nowego Jorku jamy w poniedziałki najczęściej odpuszczano.

Cały pierwszy set minął w sposób przewidywalny: świetnie zgrany zespół prezentuje świetnie zgrane numery, na co niepotężna, ale aktywna publiczność odpowiada zgranym uderzaniem dłoni o dłoń, zarówno po większości solówek, jak i po utworach.
Improwizuje dwóch muzyków - lider oraz pianista Michał Tokaj. Sekcja w składzie Michał Jaros (b.), Sebastian Frankiewicz (dr.) robi dobry background, miła konferansjerka Karnasa dopełnia sprawę. Na finał pierwszego wyjścia słyszymy "Słodką" - najbardziej rytmiczny i chyba najbardziej udany fragment tej części, w którym Michał Tokaj (prawie cały koncert bawiąc się potencjometrem) pokazuje, że jest w stanie zagrać solo także 'po kulpowiczowsku' i nie mam na myśli tylko pracy lewej ręki.

Krótka przerwa, set drugi, słuchamy dalej. No i wreszcie zaczęło się Granie! Nie ma mowy o kolejnym podobnym koncercie, jest za to kolejny wyjątkowy koncert tego roku! Piąty aktor wydarzenia, czyli przywołana tu już publika okazuje się być dużą zaletą. W zdecydowanej większości są to ludzie, którzy przyszli posłuchać muzyki, wiec... nie gadają, a to rzadkość - szczególnie tutaj - hurra! Można grać nie tylko z groovem, ale także zagrać coś spokojniejszego. Ballady, w których zespół zaskakuje.

Grzegorz nagrał w 2006 roku album Ballady na koniec świata - szczerze? Do tej płyty nie wróciłem od pierwszego i zarazem ostatniego przesłuchania. W poniedziałek bylem nastawiony na żywiołową ekspresję jako najciekawszą część koncertu. To też po "Slodkiej" balem się, że wszystko siądzie. A tu kwartet kładzie mnie (i myślę, że nas wszystkich) na mate, rozkłada na łopatki. My się specjalnie nie opieramy, dajemy wbijać się w fotel (w tym wypadku drewniane krzesło). Uwierzcie, że przy odrobinie skupienia można było się rozpłynąć. Było trochę grania ciszą, na szczęście nie za dużo (bardzo skrócone intro do Roxanne), było ekspresyjnie, ale również w odpowiednim stopniu. Nie było mowy o graniu pościelowym, te ballady nie były "jaśkiem" pod głowę, każdy utwór opowiadał historię, nie krzyczał, ale spokojnie i niezwykle ciekawie czytał. Mimo świetnego zgrania zespołu, bardzo wyczuwalne było, kto nad tym wszystkim panuje. Karnas jest świetnym liderem, ciekawym i oryginalnym wokalistą, który tego wieczora pokazał inną twarz. Inną, bo wcześniej wykonywane przez niego ballady, nie były nigdy tak wysmakowane i grane w odpowiednio odmierzonych proporcjach. Dla mnie szok.
W drugim secie po jednej solówce obdarzeni byli Sebastian Frankiewicz i Michał Jaros. Niestety Jaros miał słabszy dzień, co nie zmienia faktu, że dalej uważam go za bardzo dobrego basistę, każdemu się zdarza. Pisząc o zespole dodam tylko, że mieć Michał Tokaja w bandzie, to tak jak serię asów w talii. Na bis zagrał nam duet bas+wokal.

W trakcie zapowiadania utworów Karnas podziękował widzom, że zechcieli z nim i jego zespołem "zatańczyć nad trumną". Wszyscy widzimy już od dłuższego czasu co dzieje się z klubem Tygmont, wiemy, ze Mazowiecka już bardzo rzadko jest miejscem wyjątkowych jazzowych spotkań. Szkoda. Choć w tej "trumnie" jeszcze w tym miesiącu będzie przynajmniej jeden bardzo ciekawy koncert. . .

Roch Siciński

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO