fot. Jarek Wierzbicki
W latach 70. ukończył bostońską Berklee Collage of Music, gdzie jednym z jego nauczycieli był Pat Metheny. Za sprawą jego rekomendacji dostał angaż do zespołu Blood, Sweat and Tears. W 1981 r. drogę do prawdziwej kariery otworzył mu, jak wielu, Miles Davis, z którym grał przez 4 lata. Połączenie muzyki rockowej z jazzem trwale określiło brzmienie Mike’a Sterna, który od początku swojej drogi stara się łączyć fascynację Hendrixem i Claptonem z wpływem takich gitarzystów jazzowych jak Jim Hall, Wes Montgomery czy George Benson. Jego ulubionym miejscem na ziemi jest zapewne 55 Bar w Nowym Jorku. To niewielkie miejsce, w którym od 30 lat grywa w każdy poniedziałek i środę.
(Opisy albumów: Redakcja. Z zebraniu "piątki" pomógł Jarek Wierzbicki)
1. Miles Davis - Kind of Blue (1959)
Dziewięć godzin w studiu i cztery szpule taśmy. O tym albumie powiedziano i napisano pewnie wszystko. Boleśnie banalnie brzmi dziś fraza, że to jedna z najważniejszych (w wielu zestawieniach number one) płyt jazzowych wszechczasów. Na pewno absolutnie doskonały był sekstet, który towarzyszył Milesowi w nagraniu: saksofoniści John Coltrane i Cannonball Adderley, perkusista Jimmy Cobb, basista Paul Chambers i pianista Bill Evans. 46 minut ich improwizacji opisano w dwóch książkach, ba, nawet pojawiły się powieści z nią związane. Dla fanów jazzu biblia, kamień milowy i najbardziej jaskrawy dowód geniuszu Milesa. Bardzo przytomnie skomentował znaczenie tego albumu Andy Battaglia, recenzent raczej niejazzowego serwisu Pitchfork, przy okazji ekskluzywnej reedycji w 50. rocznicę premiery — dla niektórych jest to arcydzieło tak przytłaczające w swoim efekcie, że sprawia, że reszta „jazzu” jest obca (lub przynajmniej rozsądnie odłożona do późniejszego momentu, kiedy jest się starszym lub bardziej cierpliwym). Dla innych to znak rozpoznawczy, którego status arcydzieła nie może zaszkodzić dalszej eksploracji gatunku. Tak czy inaczej, wszystkim się podoba. Quincy Jones twierdzi, że słucha tej płyty codziennie. Koniecznie trzeba chociaż raz.
W swojej "5" Kind of Blue umieścili również Jeremy Pelt, Paweł Kaczmarczyk i Michał Urbaniak
2. Bill Evans - Sunday at the Village Vanguard (1961)
Jeśli dopiero zaczynasz przygodę z jazzem, ten album to początek i koniec tego, co powinieneś wiedzieć o muzyce na fortepian, bas i perkusję. W ostatnią niedzielę czerwca 1961 r., pod koniec dwutygodniowego pobytu w klubie Village Vanguard w Nowym Jorku, panowie Bill Evans (fortepian), Scott La Faro (bas) i Paul Motian (perkusja) zapewnili nam jedną z ważniejszych muzycznych rejestracji na żywo w historii. Ustanowili również nowy standard komunikacji w trio, gdzie wszystkie instrumenty mają wkład w brzmienie (wcześniej perkusja i bas najczęściej akompaniowały pianiście).
Wielu sądzi, że kulminacyjnym punktem kariery Billa Evansa było sześć miesięcy w 1958 roku, które spędził z Milesem Davisem i przyczynił się wydatnie do powstania „Kind Of Blue”. Evans jednak zgromadził ogromny dorobek ponad 60 płyt w formule klasycznego jazzowego tria i stał się inspiracją dla kolejnych pokoleń pianistów, choćby Keitha Jarretta czy Brada Mehldau. Jak twierdził wybitny brytyjski krytyk Alun Morgan „Wielka siła Evansa tkwiła w harmonicznych cieniach, które nadawał każdej piosence…. Był niezwykle wyrafinowanym graczem, który zaokrąglił akordy, zamiast podawać je w surowej formie, tak jak robili to boppersi (od red. muzycy Bebopu).
Z tym wielkim albumem wiąże się również bardzo tragiczna historia. Scott LaFaro - jeden z najbardziej obiecujących basistów swoich czasów - zginął w wypadku samochodowym dziesięć dni po nagraniu pamiętnego koncertu, w wieku 25 lat.
3. John Coltrane – A Love Supreme (1965)
Płyta ukazała się w lutym 1965 roku i od dnia jej wydania świat nie jest już taki sam. W zasadzie można w tym miejscu użyć dowolnego symbolizującego zachwyt epitetu i każdy z nich będzie na miejscu. Ten album uzależnia, pozostaje w pamięci na zawsze, zmienia muzyczny świat każdego, kto wysłucha go choćby raz. Jestem w stanie wyobrazić sobie osoby, którym się nie spodoba, jednak z pewnością nawet one zapamiętają tą muzykę na całe życie.
Płyta składa się z czteroczęściowej transowej suity. Niektórzy dopatrują się w tej muzyce inspiracji chrześcijańskich, inni poszukują śladów podświadomie być może wydobytych gdzieś z genów pradawnych afrykańskich wierzeń, uważając, że to rodzaj objawienia. Są też zwolennicy teorii farmakologiczno – narkotycznych.
Z pewnością od „A Love Supreme” wiele się zaczęło. Bez tego albumu nie byłoby jazz-rocka lat siedemdziesiątych, nie byłoby Carlosa Santany, Archie Sheppa, czy Billa Laswella. Nie byłoby techno i wielu innych rzeczy. I to wszystko wymyślono w czasie jednej nocnej sesji nagraniowej. tu znajdziecie całą recenzję Rafała Garszczyńskiego
4. Sonny Rollins - Saxophone Colossus (1957)
Trzeba pewnie zacząć od tego, że to płyta wybitna w kategorii absolutnej, niezależnie od tego, czy koś lubi Sonny Rollinsa i jazz jako taki. To pięć utworów, każdy zupełnie inny i tylko taki mistrz jak Sonny Rollins dysponujący niebywałą muzykalnością, wyczuciem frazy i rozpoznawalnym w każdej nucie tonem potrafi z takiej stylistycznie różnorodnej zbieraniny zrobić wybitną płytę. „Saxophone Colossus” rozpoczyna się czymś, co z pewnością można nazwać jednym z jazzowych przebojów wszechczasów. To jakby od niechcenia napisany przez lidera na tę płytę i równie lekko zagrany temat „St. Thomas”. To chwytliwa, pozostająca na długo w pamięci melodia, wyśmienity saksofon i świetny, jak zwykle melodyjny, choć po swojemu oszczędny w dźwiękach Tommy Flanagan na fortepianie. (dalszy ciąg recenzji Rafała Garszczyńskiego)
5. Wes Montgomery - Smokin’ at the Half Note (1965)
Podobno Pat Metheny mówi o tej płycie „absolutnie najlepszy jazzowy album gitarowy, jaki kiedykolwiek powstał”. Tylko jedna strona tej płyty została nagrana na żywo w nowojorskim klubie Half Note w czerwcu 1965 roku. Druga powstała jesienią w studiu Rudy Van Geldera w składzie: Wynton Kelly na fortepianie, Jimmy Cobb (perkusja) i Paul Chambers (bas) - obaj z dawnej sekcji rytmicznej Milesa Davisa. Dołączył do nich jeden z najbardziej oryginalnych gitarzystów jazzowych - Wes Montgomery. Rafał Garszczyński pisze o nim: „Styl gry Wesa Montgomery był unikalny i do dziś pozostaje łatwo rozpoznawalny już od pierwszych dźwięków. Właściwie zawsze, od czasu, kiedy przestał pełnić rolę gitarzysty rytmicznego w dużych orkiestrach, grał bez użycia kostki, co sprawiało, że jego ton był cieplejszy i obdarzony miękkością nieosiągalną dla innych gitarzystów. Nieco później podobnie zaczął grać Pat Martino, dla którego Wes był wielkim idolem i nauczycielem. Sam Wes Montgomery to połączenie idei hard-bopu z wpływamy najwcześniejszych gwiazd jazzowej gitary – Django Reinharda i Charlie Christiana.”