! Wywiad

Andrzej Olejniczak: Nie miałem innego pomysłu na życie

Obrazek tytułowy

fot. Sławek Przerwa

W tym roku ukończył 70 lat. Od 40 żyje w Bilbao. Po tym jak w styczniu przeszedł na emeryturę, ma więcej czasu dla swoich kilkuletnich synów. Wcześniej pracował w dwóch konserwatoriach, a jego kariera jako pedagoga trwała przez ponad 35 lat, choć jak szczerze przyznaje, nieszczególnie lubił uczyć i przed dość przypadkową emigracją do Hiszpanii nigdy nie planował dla siebie takiej ścieżki zawodowej.

Saksofonista Andrzej Olejniczak niezmiennie pozostaje bardzo aktywnym muzykiem. Podczas pobytu w Polsce w tym roku świętował swój jubileusz, koncertując zarówno solowo, jak i w ramach String Connection, którego członkiem był do 1984 roku. Wcześniej związany był z Extra Ball, Sun Ship, a także grał w orkiestrach pod dyrekcją Andrzeja Trzaskowskiego, Henryka Debicha i Zbigniewa Górnego. Wyjazd za granicę umożliwił Andrzejowi Olejniczakowi liczne koncerty z gwiazdami jazzu – m.in. z Tete Montoliu, Gerrym Mulliganem i Kennym Drew, a także współpracę z popularnymi zespołami hiszpańskiej muzyki pop i rock.


Rafał Marczak: Rafał Marczak: W 1984 roku przeniósł się pan do Hiszpanii, nie znając tamtejszego języka. Domyślam się, że popularność angielskiego w tamtym czasie nie była tam duża. Trudno było tak zaczynać?

Andrzej Olejniczak: Miałem ułatwioną sytuację, dlatego że mniej więcej po roku zacząłem grać trasy z Orquesta Mondragón, która mimo że nazwa sugeruje inaczej, nie ma nic wspólnego z orkiestrą. To zespół grający muzykę popową, z którym od czerwca do października jeździliśmy w intensywne trasy. Zostałem wsadzony do autobusu i wokół miałem tylko Hiszpanów, którzy nie mówili po angielsku, a ja nie znałem hiszpańskiego. Codziennie pokonywaliśmy około 600 km i przez 18 godzin byłem wystawiony na język hiszpański, co spowodowało, że po czterech miesiącach zacząłem już sporo rozumieć. Z Orquesta Mondragón grałem przez siedem lat.

Ponadto czytałem książki dla dzieci i to mi trochę pomogło, ale prawdą jest, że nigdy nie wziąłem lekcji języka hiszpańskiego ani nie używałem żadnego podręcznika do nauki. Zawsze prosiłem kolegów z zespołu, żeby mnie poprawiali. Zacząłem też kupować książki. Pomyślałem, że najłatwiejsze są kryminały – zależało mi na prostym języku, ale żeby też mnie wciągały. Bardzo dużo czytałem i oglądałem telewizję. Nie trwało długo, aż zacząłem rozmawiać po hiszpańsku.

Hiszpańska scena jazzowa znacznie różniła się od polskiej. Jak odnalazł się pan w nowej rzeczywistości muzycznej?

Moja podróż do Hiszpanii to zupełny przypadek. Chciałem wyjechać z Polski,żeby poznać innych muzyków. Nie chodziło o powody polityczne. Namówiłem byłą żonę, żeby poszukała kontraktu w jakiejś orkiestrze. Jako muzycy mogliśmy wprawdzie wyjeżdżać za granicę – jeździłem ze String Connection czy Extra Ball, ale zaraz po powrocie trzeba było oddawać paszport. Zdarzało się, że po koncercie podchodzili ludzie i proponowali, żebym jeszcze nie wyjeżdżał i dołączył do ich składów na joby. Raptem do mojej żony zadzwoniła znajoma i powiadomiła ją, że jest miejsce w pierwszych skrzypcach w orkiestrze symfonicznej w Bilbao. Padła decyzja – jedziemy. Nigdy wcześniej w Hiszpanii nie byłem, więc dopiero kiedy wylądowaliśmy na miejscu, zobaczyłem, co się dzieje. Nie ma jazzu! Mało koncertów, a muzyków, z którymi można było grać, może z dziesięciu.

Lubię grać zarówno pop, jak i rock, już w Polsce nagrywałem z Maanamem, Józefem Skrzekiem, orkiestrą Zbigniewa Górnego czy rozrywkowy jazz Janusza Komana. Dlatego kiedy pojawiła się propozycja od Orquesta Mondragón, to oczywiście ją przyjąłem, bo oprócz tego, że fajnie grali, to były to dobrze płatne koncerty. I było ich dużo – 70-80 koncertów w cztery miesiące, i to nie tylko w Hiszpanii, bo występowaliśmy też w Ameryce Południowej.

W Hiszpanii zbliżył się pan do jazzu, m.in. za sprawą Tete Montoliu.

Genialny pianista na skalę światową! Spędził kilka lat w USA – grał tam z Dizzym Gillespiem, Elvinem Jonesem czy Georgem Colemanem. Potem wrócił do Barcelony, ale kiedy Amerykanie przyjeżdżali do Europy, to zapraszali go do grania.

Tete przyszedł kiedyś na mój koncert do nieistniejącego już klubu La Cova del Drac i później jego menedżer zadzwonił do mnie z propozycją grania. To było dla mnie niesamowite wyróżnienie, bo dzięki niemu poznałem też innych znakomitych muzyków, nie tylko hiszpańskich. Gra z Tete Montoliu od razu nadawała ci inny status.

Dużo się od niego nauczyłem. Przede wszystkim, przyswoiłem sobie więcej standardów, bo w Polsce bardzo szybko zacząłem grać w zespołach, w których graliśmy tylko naszą muzykę, a standardy grywaliśmy tylko od czasu do czasu na jam session.Pojechałem z nim kiedyś do Mediolanu na prestiżowy koncert w pięknym teatrze, transmitowany przez telewizję włoską. Było tam kilku menedżerów, a po koncercie zaproszono mnie do big-bandu, którym dyrygował Gerry Mulligan. Spędziłem z nim siedem dni prób i koncertów na festiwalu jazzowym w San Remo.

Jak wspomina pan przygodę z Mulliganem?

Mogę się pochwalić, że po przegraniu całego materiału na pierwszej próbie dostałem jedną solówkę. Po dwóch dniach grałem już trzy solówki, a na koncercie byłem saksofonistą, który miał ich najwięcej. W jakiś sposób podobałem mu się, ale ja się go bałem! Był bardzo nerwowy i katował nas na tych próbach strasznie! Koncert prowadził świetnie, a jego granie na barytonie było niesamowite.

Później przyszło panu także wystąpić z Kenny Drew Trio.

To też było dla mnie niezwykłe przeżycie, bo wiadomo – Kenny Drew, pianista,który grał z Johnem Coltranem. Na kontrabasie grał też z nami Niels-Henning Ørsted Pedersen, jeden z najlepszych kontrabasistów na świecie, i na perkusji świetny Alvin Queen. W tym składzie zagraliśmy trzy koncerty i pamiętam, że na pierwszym strasznie mi się trzęsły kolana [śmiech].

Może się wydawać inaczej, ale w sumie jestem bardzo nieśmiały. Na mnie mocno działało nazwisko. W związku z tym, jak szedłem na próbę do Tete Montogliu, by grać z nim w duecie w jego domu, to po drodze, niestety, wchodziłem do trzech barów, tak się bałem…[śmiech]. Z Kennym Drew było podobnie. Traf chciał, że Kenny lubił to samo co ja, czyli…wódkę. Po kilku kieliszkach moja nieśmiałość się znikała i jakoś sobie poradziłem!

Ja się nie nadaję do współpracy z muzykami, których nie znam na prywatnej stopie. Kiedy gram pojedynczy koncert z wielkimi nazwiskami, to strasznie się spinam.

Do takich nazwisk należą też Chick Corea, Brian Blade i Eddie Gómez, z którymi wystąpił pan w katowickim NOSPR-ze w 2017 roku.

Oczywiście to nie był program na kwartet, bo i na orkiestrę symfoniczną, ale znalazło się w nim miejsce na kilka solówek. Kilka prób też było! Oczywiście świetnie się z nimi grało. Sposób gry Briana Blade’a i Eddiego Gómeza był niesamowity.

Ciekawych przygód i solistów, z którymi pan koncertował, było więcej, ale muszę zapytać o String Connection. Zdecydował się pan na wyjazd do Hiszpanii w szczytowym momencie tej grupy.

Oczywiście String Connection to jeden z najważniejszych zespołów w moim życiu,nie da się tego ukryć. Tyle muzyki i koncertów zagraliśmy i do tej pory gramy. W tamtych czasach spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu w trasach. Z perspektywy lat różne myśli krążą po głowie, ale porównując możliwości grania wtedy i teraz, można tylko żałować, że muzycy jazzowi w dzisiejszych czasach nie mają takich szans. Miałem problem z alkoholem, który później się rozwinął. Wymyśliłem sobie tę „wycieczkę” z Polski, żeby poznać innych muzyków, bo już miałem dosyć grania ciągłych tras ze String Connection.

Patrząc pod kątem rozwijania muzyki i pod względem komercyjnym, gdybyśmy przetrwali dłużej w tym składzie, to pewnie zagralibyśmy jeszcze wiele dobrych koncertów i wielkich festiwali. Czasem trochę mi tego szkoda. Wie pan, czasami człowiek podejmie decyzję, że się rozchodzimy, a potem myśli, że jeszcze tyle mogliśmy zrobić muzycznie i iść do przodu… Miałem wtedy inne pomysły i zrezygnowałem. Wyjechałem w 1984 roku, kiedy właściwie nabieraliśmy największego rozmachu. Mało w Polsce było zespołów, które miały tyle publiczności – ludzie walili na koncerty drzwiami i oknami.

Czy muzyka fusion faktycznie była panu bliska?

To może też było powodem odejścia ze String Connection… Z jednej strony w tym zespole byli moi przyjaciele i dobrze nam się razem grało, ale z drugiej przyszedł taki czas, że chciałem grać inną muzykę. W tym czasie grałem też ze Sławomirem Kulpowiczem. Mało kto o tym wie, ale jak Szakal (Tomasz Szukalski – przyp. red.) odszedł z grupy The Quartet, to oni zaproponowali mi, żebym z nimi grał. Zrobiliśmy nawet dwie próby, ale to nie doszło do skutku, ponieważ Janusz Stefański, Paweł Jarzębski i ja pojechaliśmy grać (w różnych składach) na statki. Paweł został w Szwajcarii, a Janusz w Niemczech. Grałem też w różnych innych projektach i czasami wydawało mi się, że muzyka String Connection trochę mnie zamyka. To było bardzo fajne granie, uwielbiałem je, ale też chciałem grać bardziej otwartą muzykę, bo jednak w stylu fusion czy jazz-rock gra się dużo dźwięków, a solówki mają swój określony zakres.

Znalazłem się w String Connection krótko po powstaniu zespołu – zaprosili mnie po tym, jak usłyszeli moje granie. W tamtych czasach byłem zafascynowany Michaelem Breckerem i Steps Ahead. Weather Report poznałem jeszcze w Extra Ballu, bo z Jarkiem Śmietaną, Adzikiem Sendeckim i Jasiem Cichym też graliśmy w takich klimatach. Płyt nowojorczyków słuchałem non stop, co też ukierunkowało mój sposób grania. Z jednej strony Wayne Shorter, którego zawsze podziwiałem, a z drugiej strony Michael Brecker, którego granie ogromnie mi się podobało, bo było coltrane’owskie, ale też przystosowane do muzyki pop. Bardzo dużo go słuchałem i ściągałem z niego– próbowałem złapać jego artykulacje i wibracje. Dzięki temu, że pracowałem w tym stylu, później dzwonili po mnie w Polsce, żebym dogrywał solówki na różnych płytach. Tak się akurat wtedy grało, a mnie się to dodatkowo podobało.

Wcześniej przez kilka miesięcy współtworzył pan też Sun Ship. Czemu tak krótko?

To było z mojej winy, koledzy nie chcieli mi tego wybaczyć. W 1976 roku zaczynałem w Extra Ballu w tym pięknym składzie i w pewnym momencie w Holandii razem z Adzikiem postanowiliśmy odejść i założyć Sun Ship. Rzeczywiście grałem tam krótko,bo przyszli do mnie koledzy z Wyższej Szkoły Muzycznej, którzy jechali grać do knajpy do Niemiec,z pytaniem, czy bym z nimi nie pojechał na trzy miesiące. Powiedziałem Adzikowi, że kupię sobie nowe instrumenty i wrócę. Zamiast po trzech, wróciłem po dziewięciu miesiącach. Adzik poprosił Zbigniewa Jaremkę, a później Henia Miśkiewicza i oni mnie zastąpili w Sun Shipie. Trochę żałuję, bo to też był zespół, który miał przed sobą przyszłość, a z Adzikiem genialnie mi się gra do tej pory.

Po drodze zaliczył pan jeszcze Big Band Katowice. Zastanawiałem się, czy udał się pan z nimi w tournée po Stanach Zjednoczonych w 1978 roku?

Nie, z Big Bandem Katowice nagrałem płytę, ale na ten wyjazd do Ameryki się nie załapałem.

Extra Ball był pana pierwszym profesjonalnym zespołem, z którym zadebiutował pan w studiu nagrań?

To było dla mnie wielkie przeżycie. Zaczęło się od tego, że postanowiłem pojechać na konkurs Improwizacji Jazzowej w Katowicach w 1975 roku, gdzie zdobyłem drugą nagrodę (pierwszej nie przyznano). Tam poznałem Jarka Śmietanę, Adzika Sendeckiego i Jasia Cichego. Wiedziałem, co to jest Extra Ball, i marzyłem, żeby z nimi zagrać. Utrzymywaliśmy kontakt i w następnym roku,kiedy pojechałem ze swoim zespołem z Łodzi na Jazz nad Odrą, to zdobyłem pierwsze miejsce w kategorii solistów, a mój zespół był trzeci w konkursie. Nie wiem, czy był to dodatkowy bodziec, ale Extra Ball zaproponował mi współpracę. Byłem w siódmym niebie. Zaraz potem weszliśmy do studia, nagraliśmy płytę Birthday i wyjechaliśmy w tournée do Holandii.

Czy wtedy stało się dla pana jasne, że muzyka to pana droga zawodowa?

Nigdy nie miałem żadnego innego pomysłu na życie. Zastanawiałem się, czy rzucić się w wir jazzu, czy pozostać w muzyce klasycznej, bo skończyłem Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną w Łodzi (dziś Akademia Muzyczna im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów), skończyłem klasę klarnetu z wyróżnieniem i coraz częściej grałem w filharmonii. Później od dyrektora artystycznego Zdzisława Szostaka dostałem propozycję stałej posady klarnecisty w filharmonii i w sumie na tym klarnecie źle mi nie szło, ale równolegle grałem różne inne rzeczy, m.in. jazz czy w sekcjach dętych zespołów dyskotekowych. Bardzo podobało mi się granie na saksofonie. Pamiętam, że mój profesor śp. Zdzisław Kulak był zły, bo wyraźnie odczuwał zmianę mojej techniki na klarnecie. Jeślidużo ćwiczyłem na saksofonie, to on to od razu słyszał i nie był zadowolony.

Mówiąc szczerze, zdecydowałem się na granie jazzu głównie dlatego, że pojechałem do Warszawy do Sali Kongresowej na Jazz Jamboree i zobaczyłem pełną salę, do której wchodzi ze złotym saksofonem Gato Barbieri. Jak zobaczyłem ludzi zafascynowanych tym błyszczącym instrumentem, to moim marzeniem stało się być kimś takim. Kiedy chodziłem na koncerty Zbyszka Namysłowskiego, Szakala czy Michała Urbaniaka, który wtedy jeszcze grał na saksofonie, i widziałem te tłumy, które się pchają do klubów jazzowych, to dla mnie ci muzycy byli gwiazdami. Jako młody chłopak chciałem być taki sam. Dlatego zacząłem ćwiczyć, rozwijać się, pojechałem na ten konkurs improwizacji jazzowej, dostałem ofertę od Extra Ballu i tak to się kręciło.

Powiem panu szczerze, że nie wiem, co by było, gdybym wówczas wiedział wszystko o jazzie w sensie niemuzycznym – tzn. jak żyją muzycy jazzowi i ile trzeba się napracować, by przeżyć – szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Nie wiem, czy bym się zdecydował. Wtedy świetnie sobie w Polsce radziłem. Byłem wszechstronny – grałem na klarnecie i saksofonie, pracowałem w filharmonii, nagrywałem muzykę Henryka Debicha i Zbigniewa Górnego, potem grałem z big-bandem Andrzeja Trzaskowskiego, a nawet współtworzyłem muzykę do filmów. Miałem bardzo dużo pracy i bardzo podobało mi się granie muzyki klasycznej na klarnecie. Pamiętam do tej pory, jak grałem na dyplomie preludia taneczne Lutosławskiego. Cały czas żałuję – szczególnie kiedy gram na klarnecie, bo czasami zachodzi taka potrzeba – że zostawiłem ten instrument na tyle lat.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO