! Wywiad

Bjørn Charles Dreyer: Muzyka wodnych przestrzeni

Obrazek tytułowy

Fot. Lisbet Finsaadal

Bjørn Charles Dreyer, muzyk z 30-letnią karierą sesyjną, kwestionuje nasze postrzeganie brzmienia gitary. Jego pierwszy autorski album Time and Mass (Czas i masa), nagrany z Kristiansand Symphony Orchestra, zabiera nas w niezwykłe dźwiękowe przestrzenie. Nagrany w żałobie, kreuje rollercoaster emocji takich jak smutek, strach, spokój i chaos za pomocą niezmiernie oszczędnych środków, a zarazem wciąga w hipnotyczny trans, otulając słuchacza dźwiękiem.

Basia Gagnon: Skąd wzięło się tak niezwykłe brzmienie twojej gitary?

Bjørn Charles Dreyer: Próbuję stworzyć swój własny styl. Jestem muzykiem jazzowym, gram od wielu lat, ale nie jestem fanem kakofonicznych popisów gitarowych. Zdecydowałem się szukać innego podejścia, innego punktu wyjścia. Dla mnie ważna jest muzyka, a nie sam instrument. Interesuje mnie tekstura, jakie kolory, klimaty mogę wydobyć z gitary, a nie jak szybko i ile nut mogę zagrać. W mojej muzyce też jest wiele dźwięków, ale są po to, aby kreować przestrzeń, a nie progresję mnóstwa nut.

Zaczynałeś na gitarze klasycznej, to był własny wybór?

Nie do końca. Miałem dwanaście lat i bardzo chciałem być perkusistą, ale rodzice kategorycznie zaoponowali. Dali mi wybór: akordeon albo gitara. Wybrałem gitarę. Pomyślałem sobie, że fajnie, będę cool i mogę grać rock and rolla. Rozważałem karierę gitarzysty klasycznego, ale mój nauczyciel uświadomił mi, że to bardzo trudna droga, z ogromną konkurencją. Elektryczna gitara jest bardziej nowoczesna i łatwiej o pracę muzyka sesyjnego.

Był ktoś, kto był twoim gitarowym idolem?

Terje Rypdal, norweski gitarzysta, który nagrywał dla ECM, współpracował z Janem Garbarkiem.

Właśnie miałam o niego spytać, bo w muzyce z ostatniej płyty słychać echa Garbarka. Czy też jest ci bliski?

Dziękuję, cieszy mnie takie porównanie. Oczywiście też był dla mnie wzorem, ale później. Na początku fascynowałem się gitarzystami takimi jak Bill Frisell, Pat Metheny, ale też Amerykanin Steve Lukather. Muszę również wspomnieć norweskiego gitarzystę Eivinda Aarseta.

Pamiętasz swój pierwszy występ?

Oczywiście! Mój nauczyciel zaprosił mnie do zagrania z jego zespołem dixielandowym. Miałem trzynaście albo czternaście lat.

Niezłe tempo – zacząłeś grać jako dwunastolatek?

Szybko się uczę. Zdecydowałem, że skupię się na gitarze. Trenowałem wówczas pływanie, ale zrezygnowałem z treningów, bo pochłonęła mnie całkowicie muzyka. Wracając do występu – trochę dziwnie się czułem, bo wszyscy byli w wieku mojego ojca.

239552240_103640095379861_8546262934362520182_n.jpg Fot. Alf Solbakken

Miałeś tremę?

Nie! Byłem za młody [śmiech]. Interesowała mnie tylko muzyka. To zaleta młodości, nie myśli się o tym. Z wiekiem nabywa się świadomości, zaczyna martwić i analizować.

Grałeś tysiące koncertów, brałeś udział w nagraniu setek płyt. Które z nich najbardziej utkwiły ci w pamięci?

Rzeczywiście było ich wiele. Pierwsza, która przychodzi mi na myśl, to współpraca z norweską wokalistką Mari Boine. Oprócz tras koncertowych brałem udział w nagraniu dwóch płyt, pracowaliśmy też przy ścieżce dźwiękowej do filmu. Praca z nią była bardzo interesująca, bo dawała dużo wolności, możliwości eksplorowania. Zaprosiła mnie właśnie ze względu na mój sposób ekspresji.

Muzyka, którą tworzysz, zarówno ze swoim zespołem, jak i z orkiestrą symfoniczną, jest wyjątkowa, trudna do opisania. Chociaż jest bardzo oszczędna, to wciąga, otacza dźwiękiem, hipnotyzuje. Jak nad nią pracujesz? Na ile jest przygotowana, a na ile improwizowana?

W większości jest improwizowana, ale kiedy coś nagram, odkładam to na bok na jakiś czas i kiedy wracam, staram się zamienić w słuchacza. Zastanawiam, się czy jest wystarczająco ciekawa. Zdarza się, że nie ma w niej nic interesującego, czasami chcę coś dodać, coś ująć, ale zawsze punktem wyjścia jest improwizacja. Wciskam nagrywanie i pozwalam się jej rozwijać. Cenię oszczędność w dźwiękach. Dawniej pracowałem bardziej konceptualnie. Zastanawiałem się, czy to się spodoba moim kolegom. Słuchaczom. Ale to wyzwala stres. Tak nie powinno się tworzyć muzyki. Trzeba zaufać własnemu instynktowi.

W Bjørn Charles Dreyer Ensemble masz muzyków klasycznych, którzy raczej nie są znani z improwizacji. Jak razem pracujecie?

Szukam takich, którzy są otwarci i mają doświadczenie w improwizacji. Wybieram muzyków klasycznych, bo oni nie improwizują w sposób, jakiego się uczy muzyków jazzowych. Mają zupełnie inną bazę i podejście. Jedna z tych osób studiowała w Juilliard School (słynna szkoła muzyczna w Nowym Jorku – przyp. BG), uczyła się tam improwizacji we współczesnej muzyce poważnej i ma zupełnie inne umiejętności niż muzycy jazzowi. Wolę ten rodzaj ekspresji niż klasyczny jazzowy. Cały czas szukam czegoś nowego, chociaż jestem muzykiem jazzowym. Lubię mieszać różne elementy, żeby tworzyć nową jakość.

Co to jest jazz w takim razie? Czy grasz jazz?

Nie wiem, ale zdarzyło się raz, że odmówiono mi udziału w festiwalu jazzowym. Stwierdzili, że moja muzyka „nie jest wystarczająco jazzowa”. Byłem bardzo rozczarowany i chciałem na ten temat podyskutować, ale niestety nie było takiej możliwości.

Jazz stał się bardzo popularny, ale niestety często jest nudny. Pewnie narażę się wielu muzykom, ale uważam, że jazz powoli staje się nową muzyką klasyczną. Zatrzymał się na pewnym etapie i brzmi jednakowo. A to dla mnie nie jest jazz. Za dużo jest powielania dawnych mistrzów. Są wspaniali, ale po co to powielanie? Dla mnie najważniejsze jest poszukiwanie czegoś nowego, co nie jest łatwe, bo wszystko już było. Ciągle szukam i zastanawiam się: czy już to gdzieś słyszałem?

Czy masz swoich jazzowych mistrzów?

Oczywiście... Sonny Stitt... Miles Davis... Pat Metheny... ciągle staram się zrozumieć Coltrane'a... Myślę, że od tego czasu nie powstało w jazzie nic nowego. Kiedy zacząłem się uczyć gry na gitarze, mój nauczyciel pożyczył mi płyty Sonny'ego Stitta i jego muzyka bardzo zapadła mi w pamięć.

Od jak dawna współpracujesz z muzykami klasycznymi?

Dopiero jakieś dwa lata. Dziesięć lat temu próbowałem z wiolonczelą i już wtedy wiedziałem, że chcę to kontynuować.

Jak zaczęła się współpraca z Kristiansand Symphony Orchestra?

Jednym z moich ulubionych nagrań jest płyta norweskiego muzyka folkowego Ivara Bøkslego, na której wystąpiłem właśnie z Kristiansand Symphony Orchestra. Tak to się zaczęło.

Mieszkasz niedaleko od jej siedziby. Czy chodziłeś na koncerty symfoniczne?

Nie. Przygotowując się, słuchałem wielu płyt, ale dopiero po nagraniu zacząłem chodzić na koncerty.

Jak wygląda improwizacja z 72-osobową orkiestrą?

Oczywiście korzystałem z orkiestracji. Zapisałem moje improwizacje i z pomocą przyjaciela napisaliśmy partie instrumentów. Nagrywaliśmy na żywo, ale partię gitary nagrałem później. Zdecydowałem, że przy tak dużym przedsięwzięciu granie na żywo byłoby zbyt ryzykowne.

Miałeś pięć lat kiedy przestałeś mieszkać w światowym centrum jazzu – Nowym Jorku. Czy zastanawiasz się czasem, co by było gdyby...?

Tak, czasami o tym myślałem... Nie wydaje mi się, aby to mi wyszło na dobre. Pewnie teraz grałbym mnóstwo karkołomnych solówek.

Wspomniałeś, że bardzo cenisz Jana Garbarka. Czy byłeś kiedyś na jego koncercie?

O tak! I to bardzo pamiętnym. Byłem nastolatkiem, ojciec mojego kolegi nas zabrał. Koncert był w moim mieście, gdzie nie ma sali koncertowej, i Garbarek grał w kinie. Nie tylko wywarł na mnie ogromne wrażenie, ale miał też komiczny finał. Grali elektrycznie, z Billem Frisellem, i nagle wyłączono prąd. Garbarek zaczął się rozglądać. Co się dzieje? Wtedy wyszedł operator i tubalnym głosem zaanonsował koniec koncertu, bo teraz będzie seans filmowy! Nigdy tego nie zapomnę.

Wideo do najnowszej twojej płyty pokazuje niezwykłego człowieka błądzącego w podwodnym świecie – skąd taki pomysł?

Fascynuje mnie woda, morza, oceany. Artysta, który stworzył to wideo, Australijczyk Jason deCaires Taylor, specjalizuje się w tworzeniu podwodnych rzeźb, które są bazą do rewitalizacji podwodnego życia. Ta konkretna figura jest zatopiona w morzu, niedaleko ode mnie. Pracujemy teraz nad kolejnym podwodnym filmem, który ukaże się niedługo. Jestem żeglarzem i kocham ocean. Woda jest początkiem życia, cyklu życia i śmierci.

242442502_117008620709675_8251652825688286624_n.jpg Fot. Lisbet Finsaadal

Czy tytuł płyty Time and Mass ma coś wspólnego z fizyką kwantową?

Nie jestem fizykiem, ale myślę, że tytuł jest adekwatny do muzyki z albumu. Traktuje o życiu i śmierci. Jestem teraz w trakcie żałoby po mojej żonie, którą zabrał rak. Została zdiagnozowana i odeszła po roku w tym samym czasie, kiedy tworzyłem tę płytę. To doświadczenie sprawiło, że stałem się bardzo świadomy własnego życia – i śmiertelności. Napisałem o tym więcej na okładce tej płyty.

Bjørn Charles Dreyer.jpg Fot. Jack van der Hagen

Tagi w artykule:

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO