! Wywiad

Dominik Kisiel: Uzdrawianie i jedność

Obrazek tytułowy

fot. Sławek Przerwa

Dominik Kisiel – pianista improwizator, kompozytor. Urodził się w 1994 roku w Lublinie, a obecnie działa w Trójmieście. Pracuje nad doktoratem w Akademii Muzycznej w Gdańsku. Najbardziej znany jest z zespołu Dominik Kisiel Exploration Quartet, ale tworzy również w duetach z saksofonistą Jakubem Klemensiewiczem i wibrafonistą Dominikiem Bukowskim. Udzielał się także w większych składach – Adam Skorczewski Quintet, Marcin Janek Extradition Quintet, Magda Kuraś Quintet, a także w międzynarodowym projekcie Húrra. W 2021 roku wydał swój solowy album Stop – improwizowany akt na fortepian solo. Prywatnie interesuje się fizyką kwantową i kosmosem. Zawsze stara się grać z intencją uzdrawiania słuchaczy i tworzyć z przesłaniem miłości i jedności.

Dominik Kisiel pracuje obecnie nad kilkoma nowymi projektami. Planuje wydanie albumów z improwizowaną muzyką w różnorodnych zespołach: Live at Impart w kwartecie z niestandardowym instrumentarium (saksofon tenorowy, klarnet basowy, kontrabas, fortepian), Live at Muzem Sopotu w triu z Szymonem Zawodnym i Jakubem Klemensiewiczem oraz Suitę Warmińską razem z saksofonistą Wojtkiem Bergielem.


Mateusz Sroczyński: Pochodzisz z Lublina, ale los pchnął cię do Trójmiasta. Tam najprężniej działasz. Zgaduję, że chodzi o wyjazd na studia…

Dominik Kisiel: Dokładnie tak. Do Gdańska zdawałem na fortepian klasyczny. Miałem tam profesora, u którego byłem wcześniej na warsztatach, no i zdawałem na klasykę, a równolegle na studia jazzowe. Chciałem iść na zaoczne, bo nie miałem żadnego nauczyciela jazzowego, ale okazało się, że wyszło odwrotnie. Na jazzowe dostałem się na studia dzienne, na klasykę zaocznie, a później rzuciłem klasykę, ponieważ nie miało to trochę sensu. I potem był już rozwój stricte pod kątem jazzowym, który kultywuję grając dla siebie [śmiech].

Dlaczego uznałeś, że nie ma sensu kontynuować klasyki?

Może dlatego, że już chyba nie było mi z nią po drodze. Grałem klasykę wcześniej w szkole muzycznej, ale nie było to moją pasją. Pasją była muzyka jazzowa. I jest nadal.

Jak już się znalazłeś w Gdańsku, to poczułeś, że morze, środowisko czy generalnie region wpływają na ciebie twórczo?

Na pewno! Zwłaszcza środowisko, ludzie, którzy tutaj mieszkają, tworzą. Poznałem muzyków na Akademii Muzycznej. Tak to się zaczęło powoli. Od tamtego czasu minęło już dziewięć albo dziesięć lat.

Poczułeś jakąś więź z tym regionem? Twoja płyta z Jakubem Klemensiewiczem Cassubia – Live at Sfinks700 miała dość mocno historycznie i romantycznie nawet zarysowaną genezę.

Osobiście nie czuję więzi z regionem kaszubskim, ale z Jakubem znamy się właściwie od samego początku mojego pobytu w Gdańsku. Tworzymy razem i to dzięki niemu stałem się częścią tego przedsięwzięcia – bo to jest jego spuścizna, jego region. I to wyszło z jego inicjatywy – gramy kaszubskie melodie, tylko że…to jest tak, że mamy te melodie, ale muzyka jest improwizowana. Wszystko dzieje się pod wpływem chwili i chyba o to chodziło, że obaj uprawiamy muzykę improwizowaną, natomiast Kuba chciał zawrzeć tu jeszcze swoją kaszubskość.

Jeśli chodzi o improwizację, to w Trójmieście ma ona długą tradycję - nieskrępowanego mieszania stylów, totalnej improwizacji czy poczucia humoru. Czy to jest ci bliskie?

Generalnie tak. Nie jakoś super bliskie, ale wiem, o co chodzi, i na pewno bardzo wpłynęło na mnie samo przebywanie w Gdańsku, w Trójmieście, chłonięcie tej atmosfery yassowo-nowoczesnej, wpłynęło np. na chęć tworzenia zupełnie nowych rzeczy.

Do improwizacji jeszcze wrócimy. Kilka lat temu w wywiadzie dla Soundrive’u powiedziałeś, że chciałbyś uzdrawiać duchowo swoją muzyką, że widzisz się w roli takiego szamana. Ty sam przeżyłeś kiedyś mistyczne doświadczenia, które wyniknęły wprost z muzyki?

No właśnie… [śmiech]. Trochę trudno to opisać, bo to nie są jakieś jednorazowe przeżycia. Nie miałem takich doświadczeń bardzo mocnych, to wynika raczej z moich długofalowych obserwacji. O to chodzi, że podczas improwizacji muzyka w pewnym momencie zaczyna przenosić nas w jakieś kompletnie inne wymiary. A przy tym zacząłem się interesować także fizyką kwantową – tym, jak to wszystko działa, jakie są koncepcje. I to może wpłynęło tak na moją wyobraźnię, na moją wizję artystyczną. Wyjściowym wnioskiem jest to, że poprzez muzykę, poprzez dźwięk można uzdrawiać, mówiąc najogólniej. Bo oczywiście można też się zaplątać w jakieś takie newage’owe sprawy i trochę zwariować, ale nie o to mi chodzi. Bardziej o taką koncepcję, że można grać muzykę z intencją.

I u ciebie to jest intencja lecznicza?

Tak, tak, ogólnie tak. A dokładnie intencja uzdrawiania –także w psychologicznych aspektach… Jakichś traum na przykład. Ktoś ma w sobie traumę – uświadomioną lub nieuświadomioną. I ja to tak widzę, że podczas improwizowania, kiedy wchodzę w ten stan improwizacji kreatywnej, otwiera się pewna przestrzeń do tego, że poprzez muzykę mogę połączyć się z drugim człowiekiem i gdzieś tam wskazać mu drogę. Może, tak abstrakcyjnie mówiąc, wskazać mu drogę do psychicznego wyzwolenia. Do uwolnienia blokad. Generalnie chodzi o to, żeby wejść w siebie. Zobaczyć, co gra w środku. I tutaj pojawia się moja solowa płyta Stop. Stąd właśnie wziął się tytuł.

Rozumiem, że chodzi o takie zatrzymanie się nad sobą?

Tak. Chciałem zrobić taki eksperyment, ale jeszcze nie udowodniłem, że to się naprawdę dzieje. Chciałem wywrzeć odpowiednie wrażenie, żeby poprzez to nagranie, poprzez płytę słuchacz zatrzymał się. Żeby wcisnął pauzę, stąd też pauza na okładce. Żeby tę pauzę wcisnął tak życiowo i mógł wyjść ze spraw codziennych, z codziennego przebodźcowania. W naszej obecnej fazie cywilizacji doznajemy wielu bodźców i moim zdaniem powinniśmy to w miarę możliwościograniczać. Taki był przekaz tej płyty, żeby zastopować trochę, zatrzymać się, wsłuchać w siebie i usłyszeć swoje myśli. Takie koncepcje miałem już około 2019 czy 2020 roku. Zanim płyta wyszła, pojawił się COVID, cały świat się zatrzymał. Okazało się, że to zatrzymanie jest trafione, wszystko zbiegło się w czasie.

A kogo uzdrawiasz bardziej – siebie czy słuchacza?

To też trudno mi stwierdzić, bo nie jest namacalne. Na pewno jest tak, że wszyscy na tym korzystają [śmiech]. Zanim miałem takie koncepcje, to zacząłem grać koncerty improwizowane, bo dotychczas grałem sobie w domu, a chciałem po prostu wyjść do ludzi i zobaczyć, co się wydarzy w momencie, kiedy nie mam nic przygotowanego, a chcę zagrać pół godziny czy 40 minut muzyki. Na początku było to chaotyczne, nie wiedziałem, jak to działa. Dużo dźwięków na raz, dużo emocji i tak dalej. Ale z czasem to się zaczęło układać. Z koncertu na koncert pojawiały się obserwacje. Przyszły inspiracje typu wielka forma sonatowa z muzyki klasycznej. Inspiracje, żeby myśleć formą i budowaniem napięć, żeby nie zmęczyć słuchacza, ale zagrać tak, by cały czas był zainteresowany. By był cały czas wciągnięty, ale nie zmęczony po upływie pół godziny muzyki. Podczas grania koncertów okazało się też, że w momencie, kiedy skupiam się na muzyce, pojawia się coś na kształt medytacji.

Właśnie, bo zazwyczaj spotykam się z przekonaniem, że to trans jest przepustką do duchowych doznań w muzyce. U ciebie to jest bardziej stan transu twórczego niż po prostu repetytywne frazy, prawda? Bo tego drugiego u ciebie nie słychać.

No właśnie! Bo to przyszło z zewnątrz podczas praktykowania improwizacji. Okazało się, że nie muszę grać transowo, by poczuć, że w pewnym momencie staję obok siebie. Jakbym był swoim własnym obserwatorem – moje ręce grają, jestem zaangażowany totalnie całym sobą. Jestem muzyką, jestem w muzyce i paradoksalnie nagle widzę siebie z daleka, zza siebie. I nie muszę tego kontrolować, nie muszę myśleć o graniu. To jest właśnie takie niesamowite. To nie było moim zamierzeniem, a tak się zaczęło dziać samoistnie.

Czyli twoją przepustką do tych doznań, zarówno z perspektywy twórcy, jak i odbiorcy, jest improwizacja.

Zgadza się, dlatego że improwizacja to moim zdaniem najbardziej kreatywne podejście do życia ogólnie, ale i do sztuki, a w moim przypadku do grania na fortepianie. Bo jest to naturalne, takie ludzkie. Kiedy mamy jakiś plan, staramy się działać liniowo i przemyśleć wszystko (co też jest ważne), to nie zawsze zadziała. Oczywiście, musimy mieć ze sobą cały bagaż doświadczeń, narzędzi i umiejętności.

Akurat ja gram na fortepianie, więc cały czas techniczne umiejętności staram się utrzymać na najwyższym poziomie. Przez to nie muszę się zastanawiać podczas grania, tylko skupiam się na dźwięku. Zaczynam coś grać, jakąś frazę, kilka dźwięków. I ja to zawsze porównuję do wejścia w rzekę. Taką rwącą. Nie jakąś bardzo szybką, ale wciągającą. Wkładasz dwie nogi i od razu płyniesz z nią dalej. Nie musisz się wtedy zastanawiać, że to rzeka, czyli muzyka, sama cię prowadzi. Można dać się prowadzić, a można z tym walczyć. Ja próbuję płynąć z nurtem.

Z jednej strony mówisz, że myślisz formą, a jednak z drugiej strony improwizacja chyba zakłada odchodzenie od formy, prawda?

Ta rzeka może nie jest perfekcyjnym porównaniem. Bo to jest jeszcze tak, że jak wchodzimy w muzykę, w rzekę, to możemy wpaść w ciemne wody. Wtedy muzyka jest trochę ciemna, kwaśna i pojawia się negatywny odbiór. Chodzi mi o to, że bardzo łatwo jest w nią wejść – kiedy zaczyna się improwizacja, to najłatwiejszym sposobem jest granie kwasów, ciemnych akordów – brudnych, trudnych i dziwnych. Najłatwiej przychodzi na myśl coś takiego. I teraz cała sztuka polega na tym, żeby w tych ciemnych wodach nie utonąć. To też jest jakiś kolor w muzyce, ale kiedy ciągle mamy muzykę mroczną, ciemną, to niekoniecznie trafimy do słuchacza, bo możemy muzyką wzbudzać negatywne emocje. A nie jest to zgodne z moim przekazem.

Budowanie miłości i jedności polega na obecności światła. Pojawia się trochę walka z tym i dążenie do tego, żeby ze środka wypływało światło. Wchodzimy w jakąś ezoterykę [śmiech]. Chodzi o to, żeby nie iść w ciemne rejony, tylko starać się utrzymywać na poziomach jasności. Z tego też się bierze sposób zainteresowania słuchacza. Żeby to nie był wyrzut dźwięków, tylko budowanie formy. A w tej formie chodzi o to, żeby pojawiło się, na przykład, kilka części, które będą kontrastujące i będą miały zbudowane napięcie – górki, dołki napięciowe. Żeby kontrolować w swojej muzyce napięcie i emocje. Głównie po to jest ta forma – by nie ugrzęznąć w jednym miejscu.

Pomaga w tym odniesienie do harmonii? Chcę tutaj nawiązać do płyty Exploration Dominik Kisiel Exploration Quartet, która miała być połączeniem form muzyki klasycznej z free jazzem. Zwłaszcza Michał Jan Ciesielski na saksofonie wjeżdżał tam w śmielej rozimprowizowane rejony.

To akurat było jeszcze przed takimi koncepcjami i doświadczeniami. Graliśmy tę płytę sześć lat temu, pojawiła się dwa lata później. Jeszcze wtedy nie miałem tak sprecyzowanych myśli na ten temat, dopiero się to pojawiało. Wtedy jeszcze głównie działałem formalnym zapisem. Temat utworu, który później był wykonywany tak samo… To się oczywiście wywodzi z muzyki jazzowej, grania standardów jazzowych. Jest temat i solówki. Już wtedy w sumie starałem się od tego odchodzić, ale ta płyta była dosyć standardowa pod kątem formalnym.

Im dalej szedłem w muzykę, tym bardziej pojawiały się dwie skrajności – albo improwizujemy bez zamierzeń, albo mamy nawet bardzo proste melodie i gramy tylko nuty, nic nie dodajemy. I ta druga opcja też jest piękna, bo gramy pięknym dźwiękiem, pięknym brzmieniem i nie musimy nic dokładać, muzyka mówi sama przez się. Ja staram się wyimprowizować kompozycję – poprzez myślenie formą tworzę kompozycję improwizowaną z wyraźnym zarysem tematu, motywu przewodniego. Nie musi być skomplikowany, ważne, że może zostać zapamiętany.

Tak było w przypadku płyty Stop?

Tak, ale nie do końca. Tam bardziej chciałem pokazać się od strony emocjonalnej. Owszem, jest temat, który dotyczy sfery harmonicznej – akord pojawiający się w różnych odsłonach rytmiczno-fakturalnych, co dla ucha nie-muzyka może być wręcz niezauważalne. Ogromną inspiracją jest dla mnie twórczość Beethovena, który swoje symfonie opierał na cztero- czy pięcionutowych motywach i właściwie przez pół godziny ten motyw cały czas się pojawia. To jest praca motywiczna, czyli krótki motyw, krótki temat jest materiałem przekształcanym podczas całej kompozycji. Oczywiście są to koncepcje wyjściowe, a podczas grania różnie bywa – czasem się uda, czasem się nie uda.

W przypadku płyty Stop improwizacja wokół harmonii, wokół pojedynczych akordów powtarzających się w różnych odsłonach miała dla ciebie walor terapeutyczny? Ta płyta jest dla mnie tak wielobarwna, że kojarzy mi się z sesją terapeutyczną, podczas której wyrzucasz z siebie emocje o wszystkich odcieniach. Ponadto nagrałeś ją za jednym podejściem!

To się z tym wiąże. Takie było moje zamierzenie. Nie da się nazwać tych wszystkich emocji, bo są tak różne i zawsze się przenikają. W momencie grania nie planuję odczuwania tych emocji konkretnie, to bardziej wynik tego, że mam w głowie plan na całą kompozycję improwizowaną. I planem jest zawarcie tych emocji po to, by słuchacz mógł odbierać je jako różnobarwną paletę. Niekoniecznie musi odczuwać te same, co ja. Tak jak powiedziałeś – przez to jest to trochę terapia muzyczna. To właśnie nazywam uzdrawianiem. To jest uzdrawianie psychiczne, poprzez które odczuwamy różne emocje, z którymi możemy się utożsamiać. Mogą przez nas przepłynąć i zasiać ziarno jakiejś zmiany.

A jak to działa w dużych składach, w których się udzielasz, ale w których nie jesteś liderem? Na przykład na płycie Adama Skorczewskiego Stream of Consciousness czy na In Search of Waves Húrra. Bo to też są składy improwizujące. Tam również chodzi o wydobywanie z siebie instrumentalnych strumieni świadomości, jak w tytule płyty Skorczewskiego?

Niekoniecznie wszyscy mają takie przemyślenia. Ja przez moją grę zawsze staram się dodać po prostu intencję. Zawsze staram się, żeby moja muzyka była interesująca, a jednocześnie przenosiła w inne rejony. To bardzo indywidualna kwestia, bo nie wszyscy w ten sposób rozumieją muzykę. Niektórzy zupełnie inaczej.

Z Adamem Skorczewskim jest to tytułowy strumień świadomości – po prostu wyszliśmy na scenę i choć istniały tematy napisane przez Adama, to całe nagrania są totalnie wyimprowizowane. Nie wiedzieliśmy, kiedy wchodzi następny utwór. Ani czy to będzie ten utwór, czy inny. Nie planowaliśmy niczego, mieliśmy kilka melodii i to wszystko. Nie było to zaplanowane, nie było liniowe. Działaliśmy tu i teraz. Wtedy to wypływało ze strumienia świadomości, a nawet podświadomości, bo niektóre rzeczy są podprogowe. Nie wiemy, co się wydarzy, ale z drugiej strony kontrolujemy. To są trochę paradoksy. Niekontrolowana kontrola.

W takim razie co sądzisz o improwizacji, która tej kontroli stara się wymykać i która jest naprawdę radykalna?

Rozjeżdża się to z moją koncepcją. Dla mnie to już jest wejście w troszeczkę ciemne rejony muzyczne, że tak to nazwę. Wiadomo, każdy ma swoją drogę, dlatego nie oceniam tego, tylko po prostu moją intencją jest zupełnie inna muzyka. A jeśli słuchacz ma pozytywny odbiór takiej muzyki, to czemu nie. Wydaje mi się, że to też kwestia indywidualna. Ja nie oceniam, ale gram inaczej.

A w środowisku akademickim, do którego należysz, twoje poglądy są podzielane?

Tu też jest bardzo różnie. Każdy ma swoje zajęcia i uczy czegoś innego, różnie to wygląda. Ja mogę powiedzieć o swoich zajęciach, na których staram się przekazać studentom, młodym muzykom, swoje doświadczenie z improwizowania, z wchodzenia w stan kreatywności. Niektórzy po prostu nie wiedzą, co zagrać, jeśli nie mają nic zaplanowanego. A ja właśnie chciałbym im pokazać, że mogą, totalnie! Że mogą wyjść od zera, chociaż to nie musi być od razu totalna improwizacja, bo każdy ma swoją drogę. Ale chciałbym pokazać, że da się wejść w taką spontaniczną kreatywność.

Zaczynamy od wspólnego śpiewania jednego dźwięku, dlatego że ludzki głos jest pierwotny i naturalny. Każdy go używa. Nawet jeśli mało mówi, to i tak używa głosu. To jest taki pierwszy krok. Później okazuje się, że ktoś, kto nie miał pojęcia, co zagrać, bierze instrument i gra jeden dźwięk, potem gra dalej i nagle w dziesięć osób przez pół godziny możemy sobie improwizować tak po prostu, bez oceniania. Właśnie to jest też kwestia związana z edukacją – sam system ocen.

Wiadomo też, że nie wszyscy oceniają dla samej oceny, ale jednak ostatecznie w systemie trzeba jakąś ocenę wpisać. Ale nawet jak się wchodzi na egzamin i wie się, że wszyscy są nastawieni przyjacielsko, to jest ten aspekt, że trzeba się odpowiednio zaprezentować, bo to będzie oceniane. Nie mówię też, że to totalnie złe, ale moim zdaniem pierwsze kroki powinny być naturalne. Uczenie się tego, że nie musimy grać nic konkretnego, że błędu nie ma…

Kto to powiedział? Chyba Miles Davis, tak mi się wydaje, a na pewno Beethoven – zła nuta nie jest błędem, natomiast błędem jest zagranie nuty bez pasji. Granie muzyki bez serca to jest największy błąd. Jeśli mamy pasję i serce, to nie musimy się oceniać. To też jest mój przekaz, moja intencja – nie oceniamy siebie, kochamy siebie, wybaczamy samemu sobie i innym.

Z jednej strony przesłanie serca, a z drugiej – zainteresowanie fizyką kwantową, o którym wspomniałeś na początku. Skąd ci przyszła do głowy ta fizyka kwantowa?

Koncepcja jest bardzo nierealna. Einstein, jeden z jej twórców, do końca życia mówił, że nie chce uwierzyć w to, co odkrył. Kwanty według tych teorii to takie cząsteczki, które teoretycznie są we wszystkich miejscach naraz. O tym, gdzie będą w danej chwili, decyduje sam moment obserwacji. Znaleźć tu można analogię do improwizowania. Mamy bardzo dużo dróg. Możemy wybrać wszystkie na raz. Wszystkie drogi są dostępne, ale kiedy dajemy się prowadzić muzyce, to obserwujemy tę muzykę i ona się gdzieś pojawia. Tak jak cząstka kwantowa pojawia się w momencie jej obserwowania. Improwizowanie to w zasadzie taka obserwacja muzyki. Nie musimy dawać dużo – wystarczy sama obserwacja muzyki i ona nas prowadzi.

Te fizyczne rozważania prowadzą nas ponownie do twojej płyty Stop. Bo jest heksagon, jest kosmos, są gwiazdy i mgławice na okładce. Jak to należy interpretować?

Mam jeszcze różne ciekawe teorie [śmiech]. Przez to, że improwizacja jest strumieniem świadomości, przez to, że w pewnym momencie staję się swoim własnym obserwatorem i paradoksalnie uczestnicząc całym sobą, nie uczestniczę w swojej muzyce, pojawiły się takie przemyślenia, że to nie jest moja muzyka. Że ja jej nie tworzę. Będąc muzyką, ona przychodzi gdzieś z zewnątrz. Można powiedzieć, że przychodzi z kosmosu. Ja jestem w tym anteną, która odbiera z zewnątrz tę energię. Albo nawet to są myśli ludzkie, na przykład słuchaczy.

Oczywiście nie chodzi o jakieś zupełne wariactwo, ale są pewne subtelne rzeczy. Czujemy każdego człowieka w jakiś sposób i on też coś daje – jakąś energię w jakiejś formie. Różnie to ludzie nazywają. Może to być aura na przykład. Na pewno mamy wpływ na rzeczywistość – naszym ciałem czy naszą myślą. Tylko że to są skale kwantowe, mikroskopijne. I wydaje mi się, gdy czuję tych ludzi, że moja muzyka jest nie do końca moja. Albo jest właśnie globalną świadomością. Ostatnio czytałem książkę Siła czy moc i tam pan Hawkins opisuje globalny przepływ, globalne atraktory świadomości. Zbiorowa świadomość ludzka, która gdzieś tam po prostu przemawia. Która jest i która mówi w jakiś sposób. I mam takie przemyślenia, że improwizacja jest takim przekazem świadomości, przekazem jedności. Tak to widzę – wszyscy ludzie są jednością, są połączeni.

Twoje zainteresowanie fizyką prowadzi do zainteresowania kosmosem. Skoro ustaliliśmy, że jesteś w roli anteny, która odbiera myśli ludzkie i dźwięki fruwające sobie po wszechświecie, postanowiłeś, jako ta antena, odebrać kosmiczne drgania układające się w sensowne, rytmiczne struktury. Poskutkowało to płytą Delta Scuti, nagraną z wibrafonistą Dominikiem Bukowskim.

Tak, tak. To jest inspiracja trochę w dwie strony działająca. W pewnym momencie Dominik zadzwonił, to było dwa czy trzy lata temu, żebyśmy coś spróbowali razem – muzykętotalnie improwizowaną. Zaczęliśmy się spotykać, robić próby, grać. Wyszło tak, że z próby na próbę zaczęły się pojawiać pewne powtarzalne rzeczy.

Właśnie to mnie zaskakuje, bo na tej płycie są nieprawdopodobnie uporządkowane dźwięki.

To wynikało z tego, że dużo graliśmy, dużo się spotykaliśmy. Zaczęły się pojawiać improwizowane kompozycje, których nie nazywaliśmy. Nie mówiliśmy, że teraz zagramy taką, a potem jeszcze taką, tylko po prostu to się pojawiało samoistnie. I w pewnym momencie zaczęły się pojawiać podobne rzeczy. Nie dokładnie te same, ale mniej więcej o tym samym charakterze. Nagrywaliśmy je, słuchaliśmy i przyszła taka myśl, że można to połączyć z gwiazdami. Delta Scuti to jest typ gwiazdy, typ pulsara, który świeci z określoną częstotliwością. Zmienia częstotliwość światła z jakąś regularnością. Kiedy odkryto ten typ gwiazdy, nie udało się znaleźć w nich regularności. A niedawno odkryto, że jakieś cykle się powtarzają. To było podobne do naszej muzyki, która była trochę jak migotanie gwiazd. Taka pulsacyjna, wielokolorowa i trudno w niej jakąś regularność złapać, ale okazuje się, że to jest uporządkowane. To było nawiązanie do tych gwiazd. Zdaje mi się w ogóle, że to są pary gwiazd. Delta Scuti to para gwiazd, która ma między sobą pewną regularność w migotaniu.

Samo brzmienie tej płyty jest moim zdaniem nieoczywiste. Ty postawiłeś tam na rhodesa, Dominik Bukowski grał na wibrafonie. I przez brzmienie oraz wspomnianą przez ciebie powtarzalność ta płyta ma jakiś psychodeliczny potencjał.

Tam robi się momentami trochę transowo. Nagraliśmy wtedy około 40 kompozycji improwizowanych. Wybraliśmy te najfajniejsze, które będą tworzyć wspólną całość. I to tym bardziej pokazało, że ta muzyka nawiązuje do gwiazd. I brzmienie! Wibrafon ma vibrato i rhodes też ma taką funkcję vibrata. Gdy dwa instrumenty wibrują, to tworzą się fale, które się na siebie nakładają i tak dalej.

Gdyby ktoś nie znał twoich zainteresowań pozamuzycznych tak dogłębnie, to mógłby powiedzieć, że jesteś jazzowym hippisem.

Trochę tak [śmiech]. Pokój, jedność i miłość!

To jest przesłanie, które chciałbyś nieść?

Tak, żebyśmy na co dzień czuli się dobrze sami ze sobą. Jest teraz dużo nerwic. Ale też coraz większa jest świadomość, że mamy do przepracowania pewne rzeczy. Niekonieczne od razu traumy, po prostu coś, co kiedyś w przeszłości się zdarzyło. Kiedy sobie z tym poradzimy, to jest lepiej. Okazuje się, że żyje nam się lepiej i jest mniej napięć. To powoduje wzrost poziomu miłości do samego siebie, a dzięki temu bardziej kochamy świat i innych ludzi. I taki jest przekaz – żebyśmy poczuli się jednością poprzez wzajemną miłość.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO