Wojciech Jachna, Grzegorz Tarwid i Albert Karch zaprosili do swojego tria świeżość i nowatorski powiew w osobie Irka Wojtczaka. Zmiana została uwieczniona na najnowszym albumie Sundial III.
Sundial zadebiutował w 2014 roku płytą o tej samej nazwie, która niemalże już w momencie ukazania się uzyskała najlepsze recenzje w kraju i za granicą. Drugi album zespołu, wydany dwa lata później, powtórzył sukces debiutu, dzięki czemu trio Sundial wystąpiło na ważnych festiwalach w Polsce i za granicą, takich jak Jazz nad Odrą, Jazz Jantar, Hevhetia Festival w Budapeszcie, Warszawa Singera, Letnia Akademia Jazzu w Łodzi.
W Sundial (wcześniej znanym jako Jachna/Tarwid/Karch) nie ma lidera, jest równość i wspólne docieranie się w warstwie kompozycji i improwizacji. Dołączenie Irka Wojtczaka to dla zespołu kolejny krok w realizowaniu własnej, niepowtarzalnej wizji muzyki. Trzeci album Sundial III został zarejestrowany podczas dwudniowego koncertu-sesji w łódzkim klubie Ciągoty i Tęsknoty. Płyta ukaże się w 20 lutego nakładem słowackiej wytwórni Hevhetia.
Aya Al Azab: Trzeci album, zatytułowany Sundial III, który swoją premierę będzie miał w tym roku, nagrany został w łódzkim klubie Ciągoty i Tęsknoty. Czyli można potraktować to wydawnictwo jako standardową płytę live?
Wojciech Jachna: Początkowo miała to być standardowa płyta live, ale koncertując po wydaniu drugiej płyty, zauważyliśmy, jak bardzo nasza muzyka grana na koncertach odbiega od ułożonych płyt studyjnych, które przybierają formę koncept-albumów. Mieliśmy okazję nagrać „z marszu” kilka bootlegów i brzmiało to bardzo ciekawie, zupełnie inaczej. Stąd ta decyzja.
Jednak przygotowania do płyty pokazały, że nie wszystkie utwory, które przynieśliśmy, nadają się do prezentacji w przestrzeni nagrania koncertowego. Zatem dwudniowa sesja-koncert w łódzkim klubie została potraktowana nie do końca jak live. Czuje się jednak, że wykonania są koncertowe – słychać niedociągnięcia, jest energia charakterystyczna dla grania na żywo. Są słyszalne, tak mi się przynajmniej wydaje i taką mam nadzieję, emocje całościowych wykonań.
Grzegorz Tarwid: Tak jak Wojtek powiedział, płyta nie jest standardowa w tym sensie, że jeden utwór przechodzi płynnie w drugi, bardziej jest to kompilacja utworów nagranych podczas dwudniowej rezydencji koncertowej w jednym miejscu. Niemniej jednak można ją potraktować jako klasyczny live, choćby pod względem atmosfery całości płyty, i zawsze jest pewna doza spontaniczności i żywiołowości, którą można wychwycić w prawie każdym momencie słuchania.
Albert Karch: Nazwałbym tę płytę czymś w rodzaju kontrolowanej płyty live. Nie jest to zapis jednego koncertu, a jednak płyta zarejestrowana w niestudyjnych warunkach i w towarzystwie publiczności, co daje charakterystyczną dla nagrań live energię, umożliwiając nam inne spojrzenie na materiał. Czuliśmy, że nasza muzyka właśnie podczas koncertów „oddycha” najbardziej i chcieliśmy ująć tę właściwość na nowym albumie.
Czego potrzebowało trio Sundial, że zaprosiło Irka Wojtczaka do wspólnej gry? Świeżości? Nowego spojrzenia? A może to wynik przypadku i spontaniczna decyzja?
GT: Dla mnie na pewno trio potrzebowało nowych bodźców – czuliśmy pewien zastój ogrywanego materiału, pewne schematy, w jakie wchodziliśmy podczas koncertów. Pamiętam, że długo zastanawialiśmy się nad czwartą osobą – najpierw miał być to Tomek Dąbrowski, który zresztą zagrał z nami gościnnie na festiwalu jazzowym w Kopenhadze, i to o nim i z nim zaczęliśmy dyskusje na temat nowej płyty. Ponieważ nie zgraliśmy się terminami, Albert zaproponował szwedzką wokalistkę Lo Ersare, z którą tworzy duet Nenne, co również nie wypaliło z powodu napiętego grafiku u koleżanki. W końcu to chyba była spontaniczna decyzja Wojtka, żeby zaprosić właśnie Irka.
WJ: Generalnie od początku mieliśmy chrapkę na kogoś, kto faktycznie odświeży nasze spojrzenie i da nowe możliwości brzmieniowe, i chyba kompozycyjne również. Irek kołatał mi się po głowie od początku, bo przecież znamy się od czasów Contemporary Noise Sextet, kiedy zastępując Tomka Glazika na trasach, pod koniec był już właściwie członkiem zespołu. Znałem go jako świetnego człowieka, bez kompleksów, pełnego humoru i z masą wyśmienitych pomysłów na muzykę, co ważne – bardzo nieoczywistych. Chłopacy od początku mieli pewne obawy przed saksofonem – rozumiałem ich, bo brzmienie saksofonu daje muzyce pewien konkretny kontekst, którego chcieliśmy uniknąć. Kiedy się spotkaliśmy na próbie przed nagraniem, od razu pojawiła się dobra energia – Irek znał naszą muzykę i bardzo się w nią zaangażował. A chyba wszystkich zaskoczył szerokim spojrzeniem, umiejętnością pisania świetnych aranży, no i wybornymi improwizacjami.
AK: Dla mnie zaproszenie Irka miało znaczenie nie tylko w warstwie muzycznej. Spotkanie z osobą tak otwartą, akceptującą i inspirującą jak Irek odciska ślad już nie tylko w graniu – oddziałuje osobiście, po ludzku. Wiele się od niego nauczyłem, wspólnie muzykując, ale i pytając i słuchając go.
Zawartość Sundial III to nowa interpretacja utworów znanych z wcześniejszych płyt? Czy całkowicie inny materiał, napisany przez nowego członka zespołu – Irka Wojtczaka?
WJ: Materiał jest praktycznie premierowy. Każdy z nas napisał po jednym utworze, kompozycja Alberta została rozbita na trzy części z uwagi na jej charakter i długość. Tytułowy Sundial III podpisany jest naszymi czterema nazwiskami. To melodia, którą przyniosłem, a genialnie rozpisał ją i zaaranżował na cały zespół Irek Wojtczak. Jego jest także popis improwizatorski w środku utworu.
GT: A oprócz nowego materiału na albumie znajdują się też dwie kompozycje z naszej pierwszej płyty – zaaranżowany przeze mnie Sundial i przekomponowany na nowo przez wszystkich Sudden Rush.
WJ: Te utwory to wariacje, zupełnie inaczej zagrane, uzyskały więc całkowicie nowy kontekst. Utwór Sundial Variation III został przepięknie zaaranżowany przez Grzegorza i słuchamy właściwie zupełnie nowej muzyki, podobnie Sudden Rush II i Sudden Rush Recomposed. Partie solowe wszystkich członków zespołu i Irka Wojtczaka powodują, że mamy do czynienia z nową muzyką premierową.
Wojciechu, w 2014 roku zaprosiłeś do współpracy młodych nieokiełznanych muzyków – Grzegorza Tarwida i Alberta Karcha. Dziś są to już doświadczeni improwizatorzy. Czy rozwój każdego z osobna wpłynął znacząco na całość brzmienia tria? Z pewnością na płaszczyźnie świadomości muzycznej i współpracy między wami przez te kilka lat sporo się zmieniło.
WJ: Muszę podkreślić, że z powstaniem naszego projektu było wręcz odwrotnie. To Albert Karcha zaprosił mnie do wspólnego grania. Nie wiem skąd utarła się opinia, że ja założyłem Sundial. Może przez mój dłuższy staż na scenie? Zresztą obecna zmiana nazwy z Jachna/Tarwid/Karch na Sundial jest tego najlepszym przykładem. Obecnie, Grzegorz i Albert mają swoje projekty, kończą studia w Kopenhadze, wyjeżdżają na zagraniczne stypendia i trasy. Rozwój każdego z nich wpływa bardzo znacząco na brzmienie tria i to jest fakt od początku oczywisty.
A wracając do twojego pytania, tak, sporo się zmieniło na przestrzeni lat. Kiedy zaczęliśmy muzykować, po prostu sam fakt grania ze sobą bardzo nas cieszył. Z czasem już tak jest, że zaczyna się poszukiwać nowych wyzwań, a dokąd to prowadzi, to już inna kwestia. Osobiście nie jestem fanem jakichś strasznych kombinacji w obrębie wymyślonego stylu, brzmienia. Owszem, rozwijamy go, udoskonalamy, ale nie kosztem drastycznych zmian z płyty na płytę. Dziś trochę inaczej działamy, mniej intensywnie. Myślę, że jesteśmy mniej spontaniczni niż kiedyś, przynajmniej w odniesieniu do wydawnictw, natomiast na koncertach z pewnością bardziej się otwieramy, dzięki czemu jest więcej emocji.
Zastanawiam się nad decyzją o poszerzeniu składu. Zbudowaliście solidne trio – a to rządzi się swoimi prawami, choćby w warstwie instrumentacji. Udało się wam stworzyć osobliwe brzmienie, znaleźć złoty środek między intensywnością a pozostawieniem przestrzeni, co jest kluczowym zadaniem, przed jakim staje kameralne w obsadzie trio. Czy włączenie dodatkowego instrumentu, który bardziej niż inne absorbuje wspomnianą przestrzeń, nie było ryzykowne?
WJ: I tak, i nie... Właśnie dlatego bardzo dużo czasu zajęło nam myślenie o odpowiedniej osobie, to nie mógł być po prostu wykształcony, świetnie grający muzyk. To musiał być ktoś, kto wejdzie w ten stopień wrażliwości muzycznej, którą mamy jako zespół, a trzeba zaznaczyć, że nie gramy oczywistej muzyki. Jak pokazał czas, myślenie w kategoriach instrumentu było totalnie bez sensu, bardziej tutaj chodzi o zrozumienie. Irek wykazał się i wielkimi kompetencjami i dużą wrażliwością muzyczną, dlatego chylę przed nim swoje zmarszczone czoło.
GT: Tak, włączenie tego dodatkowego głosu wiąże się oczywiście z wyzwaniem wykonawczym – trzeba już inaczej gospodarować przestrzenią w graniu, ale otwiera pewne możliwości kompozycyjne. Dlatego od razu każdy wziął się do pisania, bo saksofon tenorowy i sopranowy doskonale się uzupełniają z trąbką. Wspólne brzmienie tych dwóch głosów stało się w końcu częścią historii jazzu.
AK: Myślę, że udało nam się w triu dojść do momentu, w którym dodatkowy instrument nie mógł być przeszkodą, a raczej mógł otworzyć niespodziewane zupełnie możliwości, przestrzeń dla czegoś nowego, fascynującego, jeszcze nieodkrytego. Czy było to ryzykowne? Na pewno. Ale czy powinniśmy się bać podejmowania takich decyzji, rzucania się w coś, czego nie znamy? W najgorszym razie mogliśmy przecież tylko nagrać słabą płytę i zastanowić się nad swoją muzyką, czegoś się przy tym ucząc.
Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 2/2019