fot. Aleksander Hordziej
Pianista Kuba Banaszek swój najnowszy autorski album zatytułowany 2020 zrealizował w triu z Maksem Olszewskim (perkusja) oraz Alanem Wykpiszem (kontrabas). Absolwent krakowskiej Akademii Muzycznej dostarczył nam na tej płycie osobisty zapis pandemicznego roku, miesiąc po miesiącu. Materiał nagrany w studiu B&B Records w Niepołomicach dojrzewał trzy lata, zanim ujrzał światło dzienne nakładem Bam Bam Label, dzięki czemu wypieszczono go w najdrobniejszych szczegółach. Zawartość muzyczną dzieła dopełnia okładka autorstwa Stefana Raczkowskiego.
Rafał Marczak: Kuba, twój debiut płytowy Band of Brothers z 2020 roku powstał w kwartecie. Najnowszym autorskim materiałem powróciłeś w formacie klasycznego tria jazzowego. Skąd ta zmiana?
Kuba Banaszek: Uważam, że trio dla pianisty to coś bardzo istotnego. Jeszcze zanim mój kwartet pojawił się na scenie, myślałem o triu i pod tym kątem tworzyłem na początku moich studiów. Później świadomie zrezygnowałem z tego konceptu, gdyż zdawałem sobie sprawę, że rzemiosło jest tu istotniejsze niż w przypadku kwartetu czy innych zespołów, w których fortepian nie jest instrumentem wiodącym. Ponadto gdy dobrze nam się wiodło z kwartetem, nie myślałem o triu.
Tworząc materiał 2020 w pandemicznym roku, starałem się inaczej podejść do procesu komponowania. Wcześniej było ono efektem pracy koncepcyjnej, realizowałem założenia w zależności od tego, jak utwory były przeze mnie aranżowane. Trio wydawało mi się naturalnym narzędziem do realizacji utworów, które w swojej formie nie są szczególnie skomplikowane, lecz stawiają na dużą dozę swobody wykonawczej.
Po wyjściu ze studia zrozumiałem, że odpowiedzialność, która, mogłoby się wydawać, spoczywa przede wszystkim na pianiście, rozproszyła się pomiędzy naszą trójkę. To wynikło naturalnie, bo nie miałem takiej myśli, że chciałbym, żeby ta narracja była budowana przez wszystkich muzyków jednocześnie. Raczej wyobrażałem sobie, że fortepian będzie w centrum, a sekcja będzie za mną podążać, lecz muzyczni partnerzy, których sobie dobrałem, sprawili, że te kompozycje mogły zawędrować w rejony, o których do tamtej pory nie myślałem.
Max Olszewski to twój druh muzyczny, gracie razem już od ponad 10 lat. Z Alanem Wykpiszem też realizujecie się w kilku projektach. Ale chyba nie tylko z tych powodów zaprosiłeś ich do 2020?
Maks zawsze miał w sobie taki rodzaj prowadzenia time’u, który dodawał mi otuchy w tym, co robię na scenie, było to dla mnie szczególnie istotne, gdy zaczynałem wypływać na szersze wody z kwartetem. Z czasem zaczęło się to przeradzać w rodzaj zgrania, który sprawia, że nie muszę się zastanawiać, jak partnerzy zareagują na pewne rzeczy na scenie. Jeśli chodzi o Maksa, sporo ruchów jestem w stanie przewidzieć, co dla mnie jest szczególnie istotną wartością, gdy mówimy o muzyce improwizowanej. Dziś to nasz wspólny język.
Wydaje mi się, że z wyborem Alana mogło być nieco inaczej. Wcześniej właściwie nie graliśmy ze sobą. Jedną z najważniejszy zalet Alana – poza tym, że jest świetnym sidemanem – jest też bycie znakomitym liderem. Wiedziałem, że w momentach w trakcie nagrania czy później na koncertach, w których nie będę wiedział, jaki kierunek powinniśmy dalej obrać, to on doskonale będzie potrafił uzupełnić myśl, którą staram się chłopakom nadawać. Reasumując, był to świadomy wybór. Wiedziałem, kogo zapraszam do zespołu i czego mogę się podziewać. Nie byłem pewien, jaki efekt możemy wspólnie osiągnąć, i to było coś, co zostawiłem na czas pracy w studiu.
Wracając do tematu tria opartego na fortepianie – kto szczególnie imponuje ci w takim składzie?
Jeśli miałbym obiektywnie spojrzeć na to, kogo i jak intensywnie słuchałem od początku mojego zainteresowania muzyką jazzową, to przede wszystkim powinienem wskazać na trio Brada Mehldaua i jego cykl The Art of The Trio. W połowie studiów świadomie zacząłem stawiać go na równi z innymi pianistami, natomiast to wciąż najsilniejsza inspiracja. Chociaż po wielu latach pomyślałem też o triu Esbjörna Svenssona, którego, będąc jeszcze nastolatkiem, słuchałem bardzo dużo. Wszystkie albumy wydane za jego życia naprawdę miałem osłuchane od początku do końca – znałem je na pamięć!
Jesteś również muzykiem szkolonym klasycznie. Jak ten fakt wpływa na twoją twórczość?
Ukończyłem pełny cykl nauczania szkolnego, czyli pierwszy i drugi stopień na fortepianie klasycznym, z czego dzisiaj jestem bardzo zadowolony, bo dało mi to niesamowity warsztat, który pozwala szerzej spojrzeć na pianistykę. W jazzie mamy sporo ukierunkowania na rytm, natomiast trochę mniej zwracamy uwagi na fakturę, która w pianistyce jest istotną kwestią. Kiedy chodziłem do szkoły muzycznej o profilu klasycznym, z tyłu głowy towarzyszyła mi stale taka myśl, że czegoś mi brakuje. Zwyczajnie brakowało mi improwizacji.
Mówię o okresie końcówki szkoły muzycznej pierwszego stopnia. Dużo było tam improwizacji na fortepianie, ale jeszcze nie na kanwie jazzowych standardów. Wtedy poczułem, że to jest brakujący element całej układanki. Moje zainteresowanie jazzem wzrastało, brat pokazywał mi kolejnych artystów. Do dziś pamiętam, że pierwsze nagranie, które usłyszałem, to Bounce Terence’a Blancharda. Wtedy zrozumiałem, że improwizacja nieskrępowana żadnymi ramami to rzecz, która mnie interesuje.
Improwizacja nierozerwalnie łączy się ze sferą emocjonalną, od emocji aż kipi na twojej płycie. Domyślam się, że ten ładunek spowodował, że sporo wody upłynęło w Wiśle od nagrania do wydania 2020.
To prawda, dużo czasu minęło. Gdybym spróbowałbym to jakoś zobrazować –trudno byłoby mi powiedzieć, co robiłem w każdym miesiącu 2019 lub 2021 roku. Natomiast bardzo dokładnie pamiętam każdy miesiąc 2020, nie muszęsięgać do nie wiadomo jakich czeluści, pamięć o emocjach z tamtego okresu cały czas jest ze mną. Dlatego też ten proces od nagrania do wydania albumu był tak rozciągnięty, bo czasami trudno było mi się zebrać i wykonać czynności związane z przygotowaniem wydawnictwa. Pamiętam, jak przeciągałem prace nad miksem.
Z racji tego, ile dla mnie ten materiał znaczy, przez długi czas tkwiło we mnie przeświadczenie, że chciałbym każdy fragment tego albumu dopieścić, by nie zostać z poczuciem, że można było zrobić to lepiej. Próbowałem zrobić wszystko najlepiej jak potrafię. Wiadomo, że takie podejście ma sporo minusów, mój debiut był w 2020 roku, a później ten pociąg odjeżdżał, bo z kwartetem nie zagrałem bardzo wielu koncertów ani nie wydałem przez ten czas czegoś, co by pozwoliłoby mi być obecnym na rynku. Starałem się chociaż na chwilę ten ładunek emocjonalny odłożyć na bok i dokończyć ten proces, ale zajęło mi to trzy lata.
W procesie twórczym sięgasz po niebanalne metody. Podobno część utworów istniała jedynie w zapisie słownym!
W przypadku większości utworów z tej płyty faktycznie emocje z tamtego okresu przelewałem raczej na pięciolinię, kreując utwory, czy nawet zapisując myśli będące punktem wyjścia do improwizacji. Tak jest z Sierpniem – on miał linię melodyczną i pewien zarys harmoniczny, ale nigdy nie był utworem o konkretnej strukturze formalnej.
Jeśli chodzi o Wrzesień oraz Październik, to one w ogóle nie miały zapisu nutowego, tylko słowny zapis myśli. Zaczęło się od tego, że zanotowałem pewne idee emocjonalne w kontekście muzyki, które chciałem zrealizować. O ile w przypadku Września to nie był szczególny problem, bo po prostu siadam i gram solo, to z Październikiem granym w triu należało to skonkretyzować. Przed wejściem do studia stworzyłem zespół cech, które ten utwór powinien posiadać. Przed samym nagraniem powiedziałem chłopakom, że chciałbym, żebyśmy zagrali burzę. Nie istniał pomysł na to, jak długo ten utwór ma trwać, jak się ma zaczynać i kończyć – po prostu próbowaliśmy. Powstała dwuminutowa miniatura, lecz gdy gramy ją na żywo, przybiera zupełnie inną, rozbudowaną formę, w której kulminacja emocjonalna nie jest kwestią krótkiej chwili, lecz stopniowej gradacji. Gdyby pozostać przy porównaniu do burzy, to w trakcie koncertu stajemy w jej epicentrum!