! Wywiad

Nubya Garcia: Nie na pół gwizdka

Obrazek tytułowy

fot. Danika Lawrence

W najnowszym rankingu redakcji JazzPRESSu i RadioJAZZ.FM Nubya Garcia została wybrana zagraniczną jazzową artystką 2024 roku, a jej Odyssey zajął drugie miejsce w kategorii zagranicznych albumów. Mówiąc o czołowych postaciach współczesnego brytyjskiego jazzu, Nubyę wymienia się już od kilku lat obok takich artystów jak Shabaka Hutchings, Yussef Dayes, Alfa Mist, Moses Boyd czy np. zespołu Ezra Collective. Ale twórczość urodzonej w Londynie saksofonistki nie zamyka się w jednym gatunku, czerpie ona bowiem chociażby z R&B, dubu czy nawet muzyki klasycznej. Artystka podzieliła się z nami refleksjami m.in. na temat tego, jak powstają jej dzieła, nie tylko w warstwie muzycznej.


Rafał Marczak: Jak do tego doszło, że na Odyssey – w pierwszym utworze Dawn – słyszymy Esperanzę Spalding?

Nubya Garcia: Słucham muzyki Esperanzy od 15 roku życia. Napisałam utwór, który zaczęłam tworzyć w Brazylii, potem kontynuowałam prace w moim przydomowym studiu. Ta kompozycja miała w sobie tak piękną energię… Zawsze gdy myślę o umieszczeniu w utworze partii wokalnych, to słyszę bardzo konkretny głos, w tym przypadku słyszałam Esperanzę. Zaproszenie jej było nie lada wyzwaniem, ale pomyślałam, że nigdy nie przekonam się, czy się zgodzi, dopóki jej o to nie zapytam. Wysłałam jej wersję instrumentalną, przedstawiłam swoją wizję i powiedziałam, że fantastycznie byłoby nagrać z nią duet. I Esperanza się zgodziła! Rozmawiałyśmy o tekście, który napisała, dzieliłam się z nią swoimi uwagami. Uważam, że to, co wspólnie zrobiłyśmy, jest naprawdę piękne. Bardzo podoba mi się ta nowa ścieżka pracy z wokalistami, a Esperanza jest absolutnie fenomenalną wokalistką.

Usłyszałaś też Georgię Anne Muldrow?

Tak, każda z wokalistek znalazła się na płycie w podobny sposób. Najpierw powstawał utwór, a następnie miałam wizję tego, czyja energia i storytelling najlepiej odpowiada danej kompozycji. Podobnie było z Georgią, której fanką jestem od lat, niezależnie od tego, czy mówimy o niej jako wokalistce, instrumentalistce czy producentce. Czułam, że może wnieść coś unikalnego – Georgia jest niczym jednorożec. Tutaj też od początku podobał mi się tekst i historia, rozmawialiśmy o nich, a te długie, ważne rozmowy stanowiły podstawę naszej współpracy.

Z kolei z Richie Seivwright znacie się od wieków!

Tak, znamy się od 16 lat! Poznałyśmy się w Tomorrow’s Warriors (organizacja wspierająca rozwój młodych brytyjskich muzyków jazzowych – przyp. red.). Stałam naprzeciwko niej w big-bandzie, w którym grała na puzonie. Grałyśmy razem przez lata, później ja poszłam na studia, więc miałam mniej czasu na big-band. Pewnego razu prowadziłam jam session, na którym Richie się pojawiła i zaśpiewała. Byłam w szoku, nie miałam pojęcia, że śpiewa. Pamiętam to jak dziś, bo nigdy wcześniej nie słyszałam takiego głosu! Widziałam ją w różnych projektach – pojawiła się także na mojej poprzedniej płycie Source w charakterze wokalistki wspierającej. Wspaniale było napisać coś z myślą o niej. Kocham jej muzykę, którą tworzy w ramach swojego zespołu Kokoroko. To niesamowite, jak pilnie pracowała nad swoją drogą i sprawnością wokalną!

Przy Odyssey podjęłaś się napisania, aranżacji oraz dyrygowania partii dwunastoosobowej Chineke! Orchestra, z czym nie miałaś wcześniejszych doświadczeń. Jak wymagające to było zadanie?

Chyba nie potrafię robić rzeczy na pół gwizdka. Najwięcej uczymy się poprzez praktykę! Oczywiście mogłabym zlecić komuś orkiestrację, aranżację i dyrygenturę, ale czułam, że chcę zrozumieć wszystkie te role, by móc o nich rozmawiać i mieć nad nimi kontrolę twórczą. Jest inaczej, gdy masz kogoś pomiędzy, komu próbujesz wytłumaczyć, do czego dążysz, ale wciąż niezupełnie osiągasz cel. Pomyślałam, że przecież mogę zrobić to sama. Wiedziałam, jakiego brzemienia poszukuję, musiałam tylko do niego dotrzeć. Wyjaśnienie tego komuś drugiemu wiązałoby się z mozolnym procesem. Po tym doświadczeniu mogę dużo płynniej komunikować się z innymi aranżerami, orkiestratorami czy kompozytorami, z którymi przyjdzie mi pracować w przyszłości. Na początku jest to trudna nauka, ale płynące z niej korzyści przeważają wszelkie niewygody.

Mówiąc o nauce, cenne lekcje wyciągnęłaś chyba z pracy nad poprzednim albumem, jeśli chodzi o pracę studyjną?

Kocham zarówno studio, w którym nagrywaliśmy Source (Lightship 95 – przyp. red.), jak i oba studia wykorzystywane przy Odyssey (British Grove i The Church – przyp. red.). Niezwykle ważną lekcją wyniosłam z sesji do Source. Producent pracujący nad Source wykonał fenomenalną pracę. Przy Odyssey było dla mnie niezwykle istotne, by nie zamykać sobie żadnych furtek. Nawet gdybym miała później nie dokonywać ponownego miksu, to wciąż chciałabym zapewnić sobie możliwie jak najlepsze środowisko na taką ewentualność. Angażując się w produkcję tego albumu, upewniłam się co do tego, w jaki sposób chcę pracować. Wszystko było robione dokładnie tak, jak chciałam, mam ogromne szczęście, że mogło się to odbywać w takich warunkach.

Czy natknęłaś się na Marka Knopflera, właściciela British Grove?

Właściwie to wpadłam na niego raz! Spędziliśmy w studiu mnóstwo godzin tego dnia, już traciłam głowę, więc wyszłam na zewnątrz się przewietrzyć, a tam Mark Knopfler. „O Boże, co robić?” Nie chciałam zawracać mu głowy, ale – gdy teraz o tym myślę – powinnam była się chociaż przywitać… [śmiech]!

Zdaje się, że tym razem proces twórczy również przebiegał inaczej. Zazwyczaj często pisałaś, będąc w podróży.

Tak, faktycznie było to dla mnie nowe. Wreszcie mogłam wrócić do pomysłów, które powstawały w różnych przestrzeniach. Siadałam i pisałam muzykę każdego dnia. Chciałam wyrobić w sobie pozytywną rutynę na przekór stresującemu podejściu w stylu „teraz powinnam tworzyć muzykę”. Budziłam się, szłam na siłownię, wracałam i zamykałam się w studiu, co okazało się dla mnie pięknym doświadczeniem. Miewałam lepsze i gorsze dni, ale chciałam wypracować taką wrażliwość, skupienie i zaangażowanie, by nieustannie się rozwijać. Tak jak w przypadku ćwiczenia gry na instrumencie, tak i tutaj chciałam poprawiać swoje umiejętności kompozytorskie. Możliwość praktykowania tego w mojej własnej przestrzeni odmieniło moje życie. Po obudzeniu się mogę przejść do pracy, nie zastanawiając się, z którego studia skorzystam. To naprawdę usprawnia proces.

Dlaczego okładka Odyssey przedstawia Nubyę Garcię w nieznany dotychczas sposób?

Zwracam szczególną uwagę na szatę graficzną. Chcę, by kogoś w sklepie muzycznym zaintrygowała przykuwająca uwagę okładka, która będzie spójna z muzyką. Wierzę, że te dwa elementy wzajemnie się uzupełniają. Fajna okładka to często pierwsze wprowadzenie, jest niczym tytuł, który zaprasza do zainteresowania się daną płytą. Odyssey to moja pierwsza taka okładka. Przyznaję, że powstawała w długim procesie. Przez kilka miesięcy robiliśmy burze mózgów, zastanawiając się, o czym jest muzyka, jakie kolory do niej pasują, co chcielibyśmy przekazać jej energią. To również nowe doświadczenie dla mnie i wspaniale było pracować z dyrektorami kreatywnym, jak i samej wcielać się w tę rolę.

Jestem wzrokowcem, uwielbiam ciekawe grafiki. Ludzie często wychodzą z założenia, że kosztują mnóstwo pieniędzy, ale to nieprawda. W istocie potrzebujesz wizji! Wierzę, że okładki wymagają jej tak samo, jak muzyka, którą tworzysz. Uważam, że jedno nie istnieje bez drugiego, a gdy się dopełniają, efekt zazwyczaj bywa wyjątkowy. Wnikaliśmy w tę materię coraz głębiej – nasze prace nad winylem też się wydłużały. Początkowo nie rozważaliśmy książeczki, ale mieliśmy wszystkie te zdjęcia, które są częścią opowieści, oraz teksty, które chcieliśmy wydrukować, tak jak robi się to w przypadku albumów R&B. Kocham takie rzeczy!

Na dopieszczonej oprawie graficznej nie poprzestałaś. Stworzyłaś autorskie kadzidełka.

Fajne, nie?! Bardzo się cieszę, że to zrobiłam. Żyjemy w tak kapitalistycznym świecie – za wszystko, co otrzymujesz od artysty: muzykę, album czy koncert, musisz zapłacić. Tym fanom, którzy są ze mną od początku mojej podróży, chciałam podarować coś, co nie wiązałoby się z dodatkowym kosztem. Nie mogłam pozwolić sobie na spory nakład, ale pomyślałam, że przy okazji tego specjalnego wydania płyty winylowej dołożę coś osobistego. Wypracowaliśmy 10 próbek kadzidełek, odbyłam wiele spotkań dotyczących zapachów, bo to dla mnie ważny zmysł. Za każdym razem, gdy siadam w moim studiu, zapalam kadzidełka, bo wierzę, że budują nastrój, wspierają intencje i oczyszczają energię w pomieszczeniu. Zmysł węchu jest potężny, również może nieść inspirację. Te kadzidełka to specjalny upominek – uwielbiam je, bo pasują do muzyki. Nie sądziłam, że zrobimy więcej niż 500 sztuk, ale ludziom tak bardzo się spodobały, że stworzyliśmy ich więcej i będą dostępne podczas trasy.

Podobno miewasz w swoim życiu różne okresy słuchania muzyki. Czasami bywa to Joe Henderson lub Wayne Shorter. Czym zachwycasz się obecnie?

Ostrzegam, że będzie zabawnie [śmiech]! Obecnie mam dwie zauważalne fazy. Jedną z nich zainspirował wywiad, którego udzielałam kilka tygodni temu dla magazynu Loverboy, jego tytuł wziął się z utworu Mariah Carey. Pod koniec zostałam zapytana o moją ulubioną piosenkę tej artystki. Nie słuchałam tej muzyki, odkąd byłam nastolatką, co uruchomiło we mnie zajawkę na oldskulowe R&B. Stworzyłam piękną playlistę 90s & Noughties pełną kawałków Mariah Carey, TLC czy Lauryn Hill. Po drugie, ostatnio w zapętleniu leci u mnie Mongo Santamaría i jego album Sofrito. Więc mamy tu zupełnie skrajne rewiry – z jednej strony R&B moich czasów nastoletnich, z drugiej kubański jazz lat 70. [śmiech].

Mimo że różne aspekty twojej działalności są praco- i czasochłonne, nie słyszę u ciebie narzekania na obowiązki związane z twoim zawodem. Zdajesz się czerpać ze wszystkiego wiele radości.

Dziękuję, to naprawdę wiele dla mnie znaczy. Wiesz, ta muzyka czy okładka pozostaną tu na zawsze. Jeśli podpisuję się pod nimi moim nazwiskiem, to chcę przy tym trwać – w przekonaniu, że dałam z siebie tyle, ile mogłam. W przeszłości zlecałam innym część zadań, ale przecież nikt nie będzie o nie dbał tak bardzo, jak ja sama. Świetnie jeśli ktoś inny może napisać aranżacje, ale idealnie byłoby się lepiej poznać i posłuchać wspólnie muzyki. W przeciwnym wypadku muzyczny głos tej drugiej osoby nakłada się na twój. Jeśli tego potrzebujesz, to w porządku, lecz gdy próbujesz tego uniknąć, jest zgoła inaczej. Odczuwam w ten sposób każdy aspekt mojej twórczości, nawet ten biznesowy. Gdy, na przykład, mowa o umowach wydawniczych, musisz być w nich zorientowany, wiedzieć, gdzie leżą twoje granice, żeby biznes ich nie przesuwał i w konsekwencji nadmiernie cię nie wykorzystywał. Żeby to osiągnąć, musisz wiedzieć, czego chcesz i jak chcesz to osiągnąć.

Pod koniec maja przyjedziesz do Polski na dwa koncerty w warszawskim klubie Jassmine. Czego możemy się spodziewać po tych występach?

Jestem podekscytowana faktem, że ta muzyka żyje swoim życiem, w maju minie osiem miesięcy od ukazania się Odyssey, więc wchodzimy w koleją fazę jej eksploracji. Rozkręcamy się! Pierwsza odsłona trasy miała miejsce w Azji i Australii, przed dotarciem do Polski zagramy jeszcze w kilku europejskich miastach w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Spodziewam się, że będziemy w pół drogi dalszego odkrywania muzyki, co samo w sobie mnie elektryzuje. Dodatkowo pod nogami kilka nowych efektów w porównaniu do tych, których używałam w studiu.

Podczas ostatniego twojego koncertu w naszym kraju, w ubiegłym roku, przy okazji festiwalu Jazz Around w Warszawie, nie sprzyjała pogoda. Jednak mimo burzy zawładnęłaś sceną i za pośrednictwem saksofonu snułaś opowieści, które spowodowały, że mnóstwo ludzi zostało na twoim koncercie i przeżywało ten niesamowity wieczór. To pewnie zabrzmi banalnie, ale jak ty to robisz?

Hm, dobre pytanie! Jesteśmy wychowywani w taki sposób, że zawsze chcemy wiedzieć, co dokładnie robimy czy co wydarzy się za chwilę, pragniemy znać wszelkie parametry i zasady. To część natury współczesnego człowieka. Wierzę, że wykorzystując sztukę kreatywną, uczę się odpuszczać potrzebę zrozumienia tego. W zamian szukam połączenia. Słucham wszystkiego wokół mnie, czytam moją publiczność – czego chcą? Czego potrzebują? Dokąd powinniśmy zabrać ich za chwilę? Nawet nie wiem, jak to określić, ale tworzę coś w rodzaju przepływu.

Jeśli chodzi o improwizację, ćwicząc, budujemy narzędzia, skupienie, responsywność ku innym ludziom. Porównałabym to do nauki języka – najpierw uczymy się słów, ale już podczas konwersacji nie zastanawiamy się, czy użyć teraz słowa numer trzy – po prostu rozmawiamy. Uważam, że piękno polega na tym, że podczas koncertu zbieramy to wszystko, co wyćwiczyliśmy w salce prób oraz stworzyliśmy w studiu, by następnie wymieniać różne pomysły na scenie, co pozwala uzyskać całkowicie nowy efekt, pod warunkiem, że jest on rozwijany na podstawie dobrze znanej bazy, teraz poddawanej innemu spojrzeniu. Chyba nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO