Wywiad

Aleksandra Kutrzepa: Jak w filmie

Obrazek tytułowy

fot. Kinga Hendzel

Aleksandra Kutrzepaskrzypaczka, kompozytorka, aranżerka i pedagożka. Absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach (Wydział Jazzu i Muzyki Estradowej, w klasie skrzypiec Henryka Gembalskiego), współzałożycielka Lubelskiej Szkoły Jazzu i Muzyki Rozrywkowej drugiego stopnia oraz Niepublicznego Ogniska Artystycznego Akademia Talentów w Lublinie. To wszystko „suche” informacje biograficzne, które nie mówią nic o tym, że Aleksandra Kutrzepa jest przede wszystkim artystką z otwartą głową, poszukującą i eksperymentującą. Kwartet, na którego czele stoi, wydał w trzy lata trzy płyty, z których każda jest inna stylistycznie i jednocześnie stanowi ważny krok w muzycznym rozwoju skrzypaczki.

Michał Dybaczewski: Dlaczego skrzypce?

Aleksandra Kutrzepa: Właściwie to nie pamiętam [śmiech]… Chyba rodzice zaproponowali mi kilka instrumentów – mama jest pianistką i prowadzi szkołę muzyczną w Lublinie – a jednym z nich były skrzypce, które stały się pierwszym i ostatecznym wyborem. Taka miłość od dziecka. Grałam wprawdzie też na gitarze klasycznej, kończąc pierwszy stopień, ale jednak priorytetem zawsze były skrzypce.

Zatem skrzypce były od razu, ale czy od razu jazzowe? W przypadku tego instrumentu jednak bardziej oczywista wydaje się ścieżka klasyczna.

Kurs na jazz obrałam z biegiem lat. Grałam na skrzypcach od dziecka i na początku był to oczywiście repertuar stricte klasyczny, ale kiedy miałam 16-17 lat, koleżanka zaczęła podrzucać mi płyty ze smooth jazzem – Kenny G. i te sprawy [śmiech]…

Kenny G. dla jazzu jest teraz swoistym memem…

Dokładnie tak, od czegoś jednak trzeba było zacząć. Nie bardzo miałam dostęp do innej muzyki, bo rodzicie siedzieli raczej w klasyce. Później zaczęłam kombinować z utworami klasycznymi – jak nie chciało mi się nauczyć ostatniej strony Bacha, to ją doimprowizowywałam. Tworzenie na bieżąco własnych wersji zaczęło mi się coraz bardziej podobać. Dużo zawdzięczam mamie, która zorganizowała lekcje improwizacji i nakierowała mnie na Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach.

Przed Katowicami był jednak Lublin – szkoły muzyczne pierwszego i drugiego stopnia.

Tak, najpierw był pierwszy stopień w Szkole Muzycznej im. Tadeusza Szeligowskiego, potem drugi stopień w Szkole Muzycznej im. Witolda Lutosławskiego. W tych lubelskich szkołach kształciłam się bardziej w kierunku klasycznym, chociaż w szkole drugiego stopnia już tworzyliśmy zespoły, włączając elementy improwizacji.

Co dały ci Katowice?

Od samego początku miałam sporo pracy do nadrobienia. Do Katowic przychodzą często już ukształtowani muzycy, a ja musiałam zaczynać niemal od podstaw. Kosztowało mnie to dużo stresu, tym bardziej że trafiłam na mocny rocznik, poprzeczka była postawiona bardzo wysoko. Ale pomału wychodziłam na prostą, ogromna w tym zasługa prof. Henryka Gembalskiego, który jest bardzo otwartym, freejazzowym muzykiem i który mi zaufał, wziął do swojej klasy, bo zobaczył we mnie potencjał i muzykalność. Gembalski kierował mnie przez różne style muzyczne – od gypsy jazzu przez latino – coraz bardziej odkrywając przede mną free. Dawał mi otwarte podkłady, bez metrum czy elementów harmonicznych, i na tej przestrzeni budowałam muzykę.

Na ścieżce edukacyjnej pozostajesz nadal, tylko już nie jako uczeń, ale nauczycielka. Współtworzysz Lubelską Szkołę Jazzu i Muzyki Rozrywkowej drugiego stopnia. Od tej strony też można stwierdzić, że jazz to fascynujący, ale trudny kawałek chleba?

Tak, dlatego stawiamy na kreatywność i tego uczymy. Zależy nam, żeby nasi absolwenci dawali sobie radę we wszystkich stylistykach. Nie można zamykać się tylko w jazzie, który jest muzyką specyficzną i nie dla wszystkich. Uczniowie po naszej szkole trafiają w różne miejsca, m.in. na akademie muzyczne w Łodzi, Gdańsku czy Bydgoszczy. Tylko tych Katowic jakoś się boją [śmiech].

aut. Robert Grablewski.jpg

fot. Robert Grablewski

Jak powstał zespół pod nazwą Aleksandra Kutrzepa Quartet?

Myśl, żeby mieć swój zespół, krążyła mi po głowie już od dawna. Zaraz po studiach postanowiłam ją zrealizować. W 2015 roku uformował się skład – do mnie i mojego męża Roberta, który gra na perkusji, dołączył basista Michał Studniarek. Powstało trio, ale wiedzieliśmy, że potrzebny jest nam instrument harmoniczny. Zaprosiliśmy na próbę Bartka Garczyńskiego, on się szybko zdecydował i od tamtej pory jesteśmy nierozłączni w kwartecie.

W krótkim czasie nagraliście trzy płyty. Analizując je, można zauważyć ewolucję: od form harmonijnych na debiucie Impression przez nadszarpywanie tej harmonii w Mermaid po wyraźną improwizację na trzeciej i ostatniej jak na razie płycie No One Knows Where. Jakie są źródła tej ewolucji?

Bardziej improwizowane formy chciałam grać już wcześniej, ale musieliśmy do tego dojrzeć wszyscy jako zespół. Nie mogło być inaczej, bo przecież brzmienie i muzykę kreujemy wspólnie. Każdy z nas jest bytem odrębnym, poszukującym i inspirującym się czymś innym, musiał zatem nadejść moment, w którym każdy z osobna uświadomił sobie, że podołamy tej otwartej formie i że ta otwartość nie będzie dla nas pułapką, jakimś ograniczeniem.

W swojej twórczości odwołujesz się do takich miejsc jak Roztocze i Skandynawia. U ciebie jest utwór Roztocze, u Adama Bałdycha Polesie. Wschodnie rubieże dobrze korelują ze skrzypcami?

Też zauważyłam to podobieństwo. Bardzo lubię przyrodę, naturę i swego czasu mocno mnie inspirowały. Przy nagrywaniu pierwszej płyty Impression, na której znajduje się Roztocze i Scandinavia, bardziej skupiałam się na aspektach wizualnych. Wyobrażałam sobie obrazy i do nich tworzyłam muzykę. Teraz jest to raczej film, wszystko ma dziać się szybko, jedna klatka zastępuje drugą.

W twoim zespole jedna kobieta dowodzi trzema mężczyznami. Jaka jesteś jako liderka – sprawdza się zarządzanie autorytarne czy kooperacja?

Zawsze staram się współpracować, no chyba że się na coś uprę, wtedy chłopcy wiedzą, że nie ma dyskusji [śmiech]. Czerpiemy jednak od siebie wzajemnie, każdy ma jakieś pomysły i w moim zespole jest miejsce na wyrażenie własnej indywidualności.

Jak kształtuje się u ciebie pomysł na płytę i jak realizujesz przebieg procesu twórczego?

Kiedy zaczynam pisać muzykę, to od razu wiem, w jakim kierunku będzie szła – czy to będzie wizualizacja miejsc, jak w przypadku albumu debiutanckiego, czy może przenikanie się różnych horyzontów, kontrastujących, ale zarazem spójnych, jak to miało miejsce na ostatniej płycie. Potem tych pomysłów pojawia się bardzo dużo i trzeba wybierać te najlepsze – pomysły są ze sobą skorelowane – jeden wychodzi z drugiego – i tworzą spójną całość.

Wspomniałaś, że inspiruje cię natura, a muzycznie?

Słucham bardzo różnej muzyki, także współczesnej. Ważną postacią jest dla mnie kompozytor Paweł Szymański, a z jazzowych – Aaron Parks, Tigran Hamasyan czy e.s.t. Staram się jednak nie zawężać i nie ograniczać, nie przesiąkam jedną rzeczą, ale jestem otwarta na różne nurty.

Na twoich płytach za każdym razem pojawiają się goście. Jednym z nich jest Anna Gadt, która jednak nie ubarwia twoich kompozycji klasycznym wokalem, ale awangardowymi wokalizami na pograniczu eksperymentu. Co chciałaś osiągnąć, angażując ją?

Wokal jest instrumentem, a Ania Gadt jest jedną z niewielu, które wykorzystują swój wokal właśnie jak instrument. Już na debiutanckiej płycie chcieliśmy zmieścić jakieś elementy free, stworzyć przestrzeń. Zaprosiłam Anię, bo chcieliśmy mieć na płycie… trąbkę [śmiech], ale nie wiedzieliśmy po jakiego trębacza sięgnąć. Głos Ani w moim zamyśle miał dać przestrzeń jaką daje trąbka. I dał.

Na ostatniej płycie No One Knows Where w trzech kompozycjach gościnnie wystąpił Mikołaj Trzaska. Jak doszło do waszej współpracy?

Skontaktowaliśmy się z Mikołajem Trzaską i zaproponowaliśmy współpracę. Myśleliśmy o tym od dłuższego czasu i kiedy się zdecydowaliśmy pojawiała się jego autobiografia Wrzeszcz!. Lektura nie nastrajała nas optymizmem, co do możliwej współpracy. Wynikało z niej, że Trzaska już nic nie musi…, poza tym wydawało nam się, że skoro wydał książkę to na pewno nie będzie miał na nas czasu. Jednak w czasie rozmowy telefonicznej Trzaski z moim mężem Robertem coś zaiskrzyło. Wysłaliśmy Mikołajowi wcześniejsze płyty i nowe szkice, przesłuchał je i powiedział, że współpraca z nami to chyba niezbyt dobry pomysł, bo gramy lirycznie, a on nam wszystko zepsuje [śmiech]. Jednak my właśnie chcieliśmy, żeby na trzeciej płycie nie było już liryki, chcieliśmy „brudu”. No i w końcu Trzaska się zdecydował. Mieliśmy jeden dzień w studiu na zarejestrowanie materiału, którego zresztą nie mieliśmy okazji wcześniej razem przećwiczyć. Nie dość, że udało nam się go nagrać, to jeszcze w tym samym dniu zarejestrowaliśmy niespodziewany i całkowicie improwizowany materiał w kwintecie z Trzaską. Podczas tej sesji nagrałam zresztą jeszcze trzecią płytę – duet z Anią Gadt. Zatem trzy płyty nagrane zostały podczas jednego wyjazdu do studia! Szukamy wydawcy i chcemy te dwie płyty wydać jak najszybciej.

Co dała wam współpraca z Trzaską?

Zupełnie niezwykle doświadczenie: ogromne tempo, dużo niespodzianek, jeden wielki kocioł muzyczny. Dla nas ta współpraca była poniekąd warsztatami – Trzaska pokazał nam swoje spojrzenie na muzykę, uświadomił, że muzyka to muzyka, nie można traktować jej jako czegoś niezwykłego, jest tu i teraz, jest wewnętrzną rozmową.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO