Wywiad

Ana Silvera: Z najgłębszych zakątków świadomości

Obrazek tytułowy

fot. Alice Williamson

Jazz ma to do siebie, że prowadzi nas w zupełnie niespodziewane zakątki muzyki. A ja lubię takie niespodzianki. Śledząc karierę jednego z moich ulubionych basistów jazzowych, w czasie długich, samotnych lockdownowych wieczorów w sieci, zaczęłam słuchać tego niezwykłego głosu. Nagle znalazłam się na zupełnie nieznanym dla mnie terytorium…

Ana Silvera to angielska wokalistka, autorka tekstów, multiinstrumentalistka i kompozytorka. Jej teksty zawierają przesłanie, które zmusza do myślenia, są wyzwaniem, szczególnie dla osoby nieangielskojęzycznej, ale wyzwaniem, które warto podjąć. Udało mi się porozmawiać z Aną Silverą niedługo po wydaniu jej najnowszej, tegorocznej płyty „The Fabulist”.


Małgorzata Smółka: Dlaczego wybrałaś, tak trudną przecież, drogę muzyka? Pamiętasz dokładnie, kiedy zapadła taka decyzja?

Ana Silvera: To bardzo interesujące pytanie. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jestem w jakimś tam stopniu muzykalna. Kiedy miałam jedenaście lat, zaczęłam śpiewać w chórze dziecięcym. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że potrafię śpiewać, że nie fałszuję. Do tej chwili w ogóle nie przyszło mi nawet do głowy to, że ktoś nie miałby głosu, nie umiał utrzymać się w tonacji! Niedługo potem ogłoszono konkurs na rolę córki Miotlarza w operze King'sChildren niemieckiego kompozytora Engelberta Humperdincka. Konkurs ogłosiła Brytyjska Opera Narodowa w Londynie i ku mojemu zaskoczeniu to ja otrzymałam tę rolę. Nagle, w wieku dwunastu lat, występowałam na scenie londyńskiego Coliseum z pełną orkiestrą i przed wielotysięczną publicznością!

Powiedziałabym, że to całkiem niezły start!

Dobrze to ujęłaś [śmiech]! Kostiumy, peruki, makijaż sceniczny, całe to zamieszanie było cudownym i fascynującym doświadczeniem. Atmosfera była tak magiczna, że trudno, aby to nie zrobiło wielkiego wrażenia na dwunastolatce. Operę transmitowało BBC Radio 3, a mnie wysłano na profesjonalne lekcje śpiewu, nie tylko operowego. Tak wyglądał mój debiut wokalny.

Po występach w Operze Narodowej oraz Operze Królewskiej otrzymałam stypendium jako junior w Guildhall School of Music & Drama w Londynie. Tymczasem nie wychowywałam się w szczególnie muzykalnym środowisku. Moja mama była nauczycielką literatury, zajmowała się głównie poezją. Dzięki niej bardzo wcześnie poznałam wyjątkowe i istotne postaci literackie, które miały na mnie ogromny wpływ.

No to teraz dla mnie już wszystko stało się jasne! To stąd ta niezwykłość i poetyckość twoich tekstów.

Naszą rodzinę tworzyła moja mama, mój brat i ja. Ze strony mamy właśnie wywodzę swoje korzenie żydowskie i tę specyficzną wartość, jakość przekazywanych przez pokolenia historii, używania pewnych pojęć, znaczeń, tak bardzo w kulturze żydowskiej obecnych. Ale ze strony mojego ojca, który pochodził z Irlandii, wpływ na mnie miała muzyka ludowa z tego niezwykłego kraju. I wydaje mi się, że połączenie tych dwóch kultur i ich charakterystycznych cech sprawiło, że zaczęłam interesować się pisaniem tekstów piosenek. Tworzeniem i opowiadaniem historii za pomocą muzyki.

Nie kochałam opery na tyle, aby poświecić się jej całkowicie. Nie do końca również wiedziałam, jaki rodzaj muzyki chciałabym tworzyć. Wybór był pomiędzy jazzem i klasyką, ale w żadnej z tych dwóch kategorii nie czułam się tak naprawdę komfortowo. I dlatego zdecydowałam się na studiowanie… angielskiej literatury. Nie żałuję tej decyzji, absolutnie, ale czasami mam w tej kwestii mieszane uczucia.

Wracając do pytania – nie wiem, czy mogłabym wskazać jakiś specyficzny, konkretny moment, w którym postanowiłam zająć się muzyką zawodowo. Był to raczej proces trwający dosyć długo, pełen przypadkowych lub nie zdarzeń, okazji, okoliczności. Pracować ze słowem, dźwiękiem, tworzyć coś swojego to dla mnie prawdziwe błogosławieństwo. A druga, istotna strona tego zawodu, tego wyboru to środowisko muzyczne. Nieustanne spotkania nowych, niezwykle interesujących ludzi, z ich doświadczeniami i wrażliwością. I to bardzo mi w tym wszystkim odpowiada. Poza tym jestem dosyć upartą osobą i jeśli coś postanowię, to mimo trudności raczej się tego trzymam.

Muszę przyznać, że twoje teksty nie należą do najłatwiejszych. Szczególnie jeśli język angielski jest językiem obcym dla słuchacza. W twoich opowieściach zdania skonstruowane są bardzo misternie, mają wiele znaczeń. Wiem, że ten przekaz jest dla ciebie naprawdę ważny.W tej chwili na przykład jeden z moich ulubionych utworów to „Skeleton Song (The Awakening)” z płyty „Oracle” z roku 2018. Muzycznie jest po prostu piękny, ale odkrywanie warstwy tekstowej to dla mnie niesamowita podróż, pełna prawdziwych niespodzianek. I mniej jest tutaj istotne, co ty jako autorka chciałaś przekazać, a bardziej co ja, jako słuchaczka, znalazłam w tym dla siebie.

Piszę dla swojej własnej satysfakcji. Tak zupełnie egoistycznie. Skeleton Song jest tutaj bardzo dobrym przykładem. Można słuchać po prostu brzmienia, nazwijmy to, słuchać sonicznie. Cieszę się, że zagłębiłaś się w słowa i dałaś się porwać tej opowieści i odkrywaniu różnych światów.

Zafascynował mnie rytm, melodia i bardzo chciałam się dowiedzieć, jaki jest powód tekstowy dla tego brzmienia.

Nie chcę, żeby zabrzmiało to pompatycznie, ale chyba masz racje, mówiąc, że moje teksty wymagają od słuchacza pewnego wkładu. Moim celem jest opowieść, ale to prawda – te utwory nie mają charakteru szybkiego hitu, łatwo wpadającego w ucho. Co nie znaczy, że są w czymś gorsze.

Tak, lubimy hity, które można łatwo zaśpiewać, łatwo powtórzyć. Osobiście jednak uwielbiam tego rodzaju zagadki, bo poczucie nagrody po rozszyfrowaniu znaczenia – mojego znaczenia – to najcudowniejsze uczucie na świecie. Tak jak przy „Letter from New York” z płyty „The Aviary” z 2012 roku i tych zabawach słownych, przy których trudno się nie uśmiechać w czasie słuchania.

[śmiech]

„Pin your name upon my sweater / And walk with me to the launderette / We'll watch my socks play tag together / Hear the buttons sing, see the moon's ascen (…)” [początek „Letter from New York”]. Czy żeby napisać tekst o konkretnej sytuacji, trzeba ją przeżyć? Czy to wielkie uproszczenie z mojej strony?

Są na to różne sposoby. Można podejść do tego bardzo konceptualnie, postanowić na przykład napisać piosenkę w metrum 7/8, zacząć od rytmu i eksplorować tę drogę, dać się ponieść procesowi. Przyznaje się, że próbowałam. I nawet jeśli wynikło z tego kilka nawet ciekawych pomysłów na przyszłość, to raczej nie jest sposób dla mnie. Wiele osób opisując stan przed atakiem migreny, wspomina o aurze. Rodzaj przeczucia, że coś się za chwilę zdarzy. Podskórne prawie oczekiwanie na kulminację. Mniej lub bardziej pozytywną. Kiedy dochodzę do punktu, w którym całkiem wyraźnie jestem w stanie te uczucia sformułować, ubrać w dźwięki i słowa, to wiem, że kiedy podejdę do instrumentu, powstanie coś, co ma przyszłość jako piosenka. Choćby był to tylko zarys, wiem, że będzie znaczący. Że będzie w tym prawda. Że mam bardzo silne podstawy do dalszej pracy nad danym utworem. Jak na razie to chyba jedyny sposób, jaki znam, na tworzenie mojego przekazu.

Nigdy nie napisałam żadnego utworu z kimś. Jestem bardzo ciekawa, jak ten proces by wyglądał. Myślę, że takie doświadczenie byłoby dla mnie dobre, nawet wskazane, ale nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jakby to było. Pisanie piosenek jest dla mnie jak prywatna komunia święta. To tak bardzo intymne zajecie, proces wygrzebywania emocji z najgłębszych zakątków świadomości, że nie doszłam jeszcze do tego, jak można taką drogę przejść z kimś.

Czy dobrze zrozumiałam, że zaczynasz zawsze od słowa, a muzyka przychodzi później?

Zdecydowanie tak. Słowo jest bazą, zaczątkiem. Mam notes, w którym zapisuję tak zwane wolne myśli i wiele narzekań [śmiech], które w rezultacie prowadzą do bardziej przemyślanych konstrukcji. Taki szczególny rodzaj informacji, wiadomości z podświadomości… To tak jak w terapii. Zaczynając sesję, jesteś przekonana, że zdarzenie sprzed chwili, w metrze, wprawiło cię w taki histeryczny nastrój i nie możesz pojąć, jak taki drobiazg może wyprowadzić cię z równowagi! A kiedy zaczynasz dochodzić do sedna sprawy, okazuje się, że to zdarzenie było tylko tą ostatnią kroplą w wiadrze problemu, który powstał dużo wcześniej, ale nie zdawałaś sobie sprawy z tego, że to w ogóle był jakiś problem.

Te moje zapiski w pewnej chwili złożą się w pewną całość, nabiorą prawie naturalnego rytmu. Kiedy mam już tę część i już uchwycę to uczucie, bardzo szybko udaje mi się dopisać do tego melodię. Tak mniej więcej zawsze wygląda moja droga.

Twoją ostatnią płytę „The Fabulist” promował utwór „Halos”. Muzycznie jest on wielką niespodzianką. Kiedy już mi się wydawało, że wiem, jaka będzie kolejna nuta, przychodziło zaskoczenie. Tekst do tej pory nadal stanowi dla mnie zagadkę, ale jest tak pełen swego rodzaju mistycyzmu, który niezwykle lubię w literaturze, że wcale mi to nie przeszkadza.

I tutaj wyszła z ciebie fanka jazzu, bo muzycznie ma to coś prawie z improwizacji jazzowej! Czasami zasiadam do pisania z mocnym postanowieniem: teraz napiszę coś bardzo prostego, nieskomplikowanego, a i tak kończy się na czymś innym. Uwielbiam, kiedy muzyka zaskakuje, kocham to uczucie: „Wow! To teraz pójdziemy w te stronę!” Halos ma odniesienie do aniołów, do aury. Tekst powstał w bardzo specyficznym czasie mojego życia. Właśnie odeszła moja mama, zostałam ja i mój brat, u którego zdiagnozowano wcześniej schizofrenię.

Jak wspominać, pamiętać tak ważną postać jak matka z kimś, kto jest ci najbliższy, ale znajduje się w zupełnie innym wymiarze i o pamiętaniu w naszym rozumieniu nie ma tutaj mowy? Jechałam pociągiem, oglądając typowy angielski krajobraz zimowy. Zmarznięte pola, drzewa bez liści, ptaki walczące o każde ziarenko czegoś nadającego się do jedzenia. Uczucie pustki, straty, jakby ktoś nagle usunął mi grunt spod nóg. Niedługo po tym odszedł również mój brat. Te słowa stały się rodzajem modlitwy do nich obojga. Moją żałobą. Strata podwójna, tak wielka, że początkowo nie wiedziałam, jak w ogóle można o tym mówić. Jak ubrać w słowa tak przytłaczające uczucie?

Z czasem zaczęłam mówić o tych wydarzeniach coraz więcej i częściej. To nie jest bardzo komfortowy temat. Wiele osób nie wie, jak o tym mówić i jak tego słuchać, jak reagować. To naprawdę trudne. Wydaje mi się jednak, że istnieje prawdziwa potrzeba, prawdziwy głód dzielenia się poczuciem straty i żałoby. Chcemy o tym mówić, ale nie zawsze wiemy jak. Ja napisałam piosenkę… To była moja historia. Jak sama wspomniałaś, każdy ma prawo zinterpretować te słowa na swój sposób. Wracamy tutaj do mojej miłości do poezji. Wiersz ma tak wiele znaczeń, ilu ma czytelników.

Kocham literaturę, zabawę słowami, ale z poezją nadal mam pewien kłopot. Szczególnie w obcych dla mnie językach.

Mnie zawsze bardziej niż brytyjska, przyciągała poezja południowoeuropejska i południowoamerykańska. Na przykład Portugalczyk Fernando Pessoa i Meksykanin Octavio Pas.

Ha! Niedawno tłumacz poezji Pessoy na język polski Wojciech Charchalis otrzymał nagrodę imienia Wisławy Szymborskiej za najlepsze tłumaczenie! Oglądałam transmisję z gali tego wydarzenia. Gdyby nie to, nie miałabym pojęcia, o kim mówisz.

Zbiegów okoliczności ciąg dalszy w takim razie… W 2013 roku dostałam zlecenie od Baletu Narodowego na stworzenie sztuki baletowej. Ludovic Ondiviela był choreografem tego przedsięwzięcia, a Kate Church zajęła się jego stroną wizualną. Nadałam przedstawieniu tytuł Cassandra. Zainspirował mnie wiersz polskiej poetki Wisławy Szymborskiej.

Sorry Shakespeare but Szymborska is the best!

[Śmiech] Doskonale cię rozumiem. I będę wdzięczna za rekomendacje polskiej poezji. Jestem bardzo ciekawa tej twórczości, o której niestety wiem tak niewiele. W tej chwili czytam książkę Olgi Tokarczuk i zachwycam się każdym zdaniem. Cudowna literatura.

Jaką rolę odgrywa w twojej twórczości pochodzenie, korzenie? Kiedy pisałaś o projekcie, który zrealizowałaś z Sefo Kanuteh z Gambii – mini EP-ce z 2000 roku „Light, Console Me” – wspominałaś symbole żałoby w różnych kulturach. Ile z kultury, z której ty pochodzisz, jest w twojej twórczości?

Chodzi tutaj chyba bardziej o pewien rodzaj wrażliwości niż o cokolwiek innego. Moja mama pochodziła z długiej linii żydów sefardyjskich, których wygnano z półwyspu Iberyjskiego w połowie XV wieku. Moi przodkowie znaleźli schronienie w ówczesnym Imperium Ottomańskim, obecnej Syrii i Turcji. Z tej sefardyjskiej tradycji wywodzi się ten szczególny sposób narracji, opowiadania historii, który jest znacząco inny niż w powszechnie znanej tradycji klezmerskiej. Stylistycznie ta muzyka jest znacząco inna. Sama mieszkasz poza swoim krajem urodzenia już prawie trzydzieści lat, więc rozumiesz, o co mi chodzi.

Ja urodziłam się i wychowałam w Londynie. Tam każdy może się czuć u siebie, bo to miasto jest niesamowitą mieszanką wszystkich możliwych kultur. Jednak od najwcześniejszych lat czułam, że nasza rodzina jest nieco inna. Głównie na poziomie emocjonalnym. Tutaj chyba ta inna wrażliwość dawała o sobie znać. Co dla mnie jako nastolatki było przede wszystkim żenujące! W tej chwili bardzo się z tym identyfikuję i czuję przede wszystkim wdzięczność. Wychowałam się w rodzinie, w której okazywanie uczuć, wyrażanie emocji, miłości nie było niczym wstydliwym. I tę właśnie wrażliwość można znaleźć w mojej twórczości. Przynajmniej mam nadzieję, że można odnaleźć.

Jednym z moich ulubionych twoich utworów jest „Grew Up In A Room, Small As A Penny”, z płyty „Oracles”. Kiedy go słucham, nie mogę powstrzymać uśmiechu. Tak pięknie opowiedziana została tu piękna historia: „I was certain of love but we didn’thavemoney / Certain of love and we didn’t want for any”.

Pisząc ten utwór, chciałam zatrzymać, zapamiętać te chwile, które często można do późnego wieku dzielić z rodzeństwem. Siostra i brat to z czasem jedyni świadkowie naszego wczesnego życia. Przez chorobę mojego brata te wspomnienia były bardzo cząstkowe. Pisarka Clara Ortega napisała kiedyś: „Dla świata zewnętrznego wszyscy się starzejemy. Ale nie dla braci i sióstr. Znamy się takimi, jakimi byliśmy zawsze. Znamy swoje serca. Pamiętamy rodzinne waśnie i sekrety, rodzinne smutki i radości. Żyjemy poza dotykiem czasu”. W tamtej chwili wydawało się to tak bardzo prawdziwe! Ja straciłam głównego świadka. Ten utwór dal mi możliwość rewizyty tych bardzo szczęśliwych momentów mojego dzieciństwa. Dzięki muzyce znowu znalazłam się w tym bezpiecznym, pięknym miejscu. Muzyka ma tę niesamowitą zdolność przyswajania emocji, czasami tak bardzo prywatnych, wewnętrznych, w sposób, dzięki któremu słuchacz może znaleźć w niej coś ze mnie dla siebie. To uratowało mnie przed kompletnym załamaniem… Nie zrozum mnie źle, załamanie było i to głębokie, ale dzięki muzyce udało mi się to jakoś przeżyć. Szczególnie przy powstawaniu materiału do Oracles. Czułam wtedy, że w tym moim prywatnym nieszczęściu jestem niesiona przez wiele dobrych rąk. Że prawie jestem częścią pewnego plemienia! Po koncertach podchodzili do mnie ludzie, opowiadając o swoich doświadczeniach, dziękując za moje słowa i muzykę. To jest doświadczenie nieporównywalne z niczym innym. Przynależność i świadomość, że mimo wszystko świat się kręci dalej, a my z nim.

Siła sztuki jest ogromna. Nie przeszłabym tych ostatnich lat zamknięcia w pandemii bez teatru, literatury, muzyki. Po raz kolejny dotarło do mnie, jak ważna jest sztuka w naszym życiu. Jaką ważną rolę odgrywają artyści. Ana, jakie są twoje plany na najbliższą przyszłość? Zdecydowanie chciałabym skoncentrować się na występach na żywo. Są już plany koncertowe w Europie, z czego bardzo się cieszę, szczególnie po miesiącach zamknięcia. Gdyby wszystko zależało zupełnie i tylko ode mnie, zamknęłabym się tutaj i pisała, pisała, pisała! Niedawno musiałam przeprowadzić bardzo poważną rozmowę sama ze sobą [śmiech]. Bycie artystką oznacza bardzo różne aspekty aktywności. Jak sprawić, żeby każdy koncert przyniósł jak najwięcej satysfakcji mnie jako artystce, ale i publiczności?

Po wydaniu nowego albumu pojawia się zawsze kwestia promocji. To bardzo pochłaniająca czas część tego procesu, ale jeśli się tego czasu nie poświeci, to cały wysiłek, poprzedzający powstanie materiału może pójść na marne. Osobiście mam wrażenie, że nie poświeciłam tej stronie wystarczającej uwagi. Projekt The Fabulist został przeze mnie trochę rzucony na głębokie wody z nadzieją, że jednak wypłynie, a nie utonie. Chcę poświęcić więcej uwagi koncertom, chociaż to tak zupełnie odrębna przestrzeń od tej, w której się ten materiał tworzy. Jak być jeszcze lepszym muzykiem, wokalistką, jak ulepszyć swoje występy? To nieustanna praca i ciągłe poszukiwania.

Na pewno planujemy koncerty w duecie z Jasperem (basista Jasper Høiby, założyciel tria Phronesis, prywatnie partner Any – przyp. MS) w Niderlandach. A kto wie, może kiedyś uda mi się zagrać i w Polsce?

Tagi w artykule:

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO