Wywiad

Anna Gadt: ależ ja o panu nie myślę

Obrazek tytułowy

fot. Sylwia Dwornicka

Jednak po renesansie przyszedł barok. Zbiór inspiracji i wątków, które ukształtowały nową płytę Anny Gadt, przybrał olbrzymie rozmiaary. Skąd to się wzięło? Jaki wpływ na jej twórczość mają opinie odbiorców, a jaki przeczytane książki? Jak widzi swoją rolę jako wokalistka jazzowa? Między innymi o tym opowiada autorka Mysterium Lunae.

Piotr Wickowski: Na początek cytat. W styczniowym numerze JazzPRESSu zamieściliśmy polemikę dotyczącą płyty Micah Gaugh – Stars Are A Harem. Jeden z recenzentów pisał tam tak: „Śpiew Micah można by określić wszystkimi słowami, których użyłby gość galerii sztuki nowoczesnej stojący przed kompletnie niezrozumiałym dziełem: ciekawy, oryginalny, intrygujący, coś w nim jest etc.”.

Anna Gadt: [śmiech]

Myślę, że należysz do tych wokalistek, których śpiew nie jest dla wszystkich, nawet spośród fascynujących się jazzem, zrozumiały. Jak sobie z tym radzisz?

Jak sobie radzę z takimi opiniami?

Z takim podejściem do ciebie, które wrzuca cię do kategorii sztuki abstrakcyjnej, nieoczywistej, dla niektórych może udziwnionej. Będącej w opozycji do, na przykład – biorąc tylko pod uwagę wokalistykę – śpiewania w bardziej tradycyjnym stylu.

Kilka lat temu, w małej galerii sztuki na południu Francji, oglądając szkice Picassa, przekonałam się, że wszystkie jego późniejsze słynne obrazy, wychodziły z bardzo klasycznej kreski i szkicu. On sam uważał, że rysuje rzeczy nie takimi jakimi są, tylko jakimi je widzi. I trochę chyba tak jest ze śpiewaniem u mnie - posługuję się dźwiękami, jakimiś frazami, melodiami, które słyszę i odczuwam. Mam taki rodzaj wrażliwości i przekazu. Paradoks polega na tym, że pracując nad swoim głosem, ćwiczę standardy jazzowe, śpiewam proste melodie ludowe, klasyczne piosenki, pieśni Szymanowskiego. One pozwalają mi wydobyć później z głosu rzeczy, które podsuwa mi moja wyobraźnia. Mój śpiew jest miksem wielu czynników, nie tylko tego klasycznie rozumianego głosu.

Nie satysfakcjonuje mnie do końca śpiewanie bardzo dosłowne i uładzone. Dlatego też może posługiwanie się tekstem jest coraz rzadsze u mnie. Bo słowo jest bardzo określone, niesie ze sobą bardzo konkretne znaczenie. Używając swojego indywidualnego języka, posługując się sylabami wymyślanymi na bieżąco, możesz sobie pozwolić na dużo większy wachlarz interpretacji. Dotyczy to zarówno mnie, jako twórcy, śpiewaczki, ale też odbiorcy, który może sobie więcej rzeczy zinterpretować, dużo szerzej tłumaczyć. Wszystko idzie w kierunku większej dowolności.

O ową dowolność, w opozycji do dosłowności, może tutaj chodzić. O to miejsce, gdzie od dawna ścierają się zwolennicy i przeciwnicy free. Masz swoje pomysły, co odpowiadać tym, którzy mają do ciebie pretensje o śpiewanie za mało dosłowne?

Pretensje? To tak, jakbym miała tłumaczyć, dlaczego lubię niebieski [śmiech]. Po prostu lubię. Odnajduję się w tym, staram się nie kalkulować w sztuce. Pozwalam sobie na dużą dowolność, swobodę i ryzyko. Bo tym jest dla mnie muzyka jazzowa i improwizacja. One zawsze czerpały z buntu, uczuć, impulsu, intuicji i emocji. Nie wywodzą się z zasad i pruderii pokrytych makijażem.

Być może natrafiasz zawsze na odbiorców, którzy „kupują” wszystko, co masz im do zaproponowania?

Nie, zazwyczaj następuje konsternacja na koncertach. Czuję to.

Właśnie o to pytam.

Oczywiście niektórzy dobrze wiedzą, na co przychodzą, ale nie zawsze publiczność jest przygotowana, wyedukowana. Chociaż to nie jest właściwe słowo, bo kojarzy się raczej z akademickim podejściem do śpiewu, i nie edukacji oczekuję od słuchaczy.

To jest kwestia jakiejś prawdy czy emocji, które przekazujesz. Niedawno, kiedy grałam koncert w Paryżu, miała miejsce dokładnie taka sytuacja. Staram się rozpoczynać, witając publiczność słowami, żeby nie mówić w trakcie koncertu. Wydaje mi się, że używanie słów pomiędzy piosenkami, w których ich nie używam, jest przeskoczeniem do jakiejś innej czasoprzestrzeni i nie potrafię się w tym odnaleźć. Po rozpoczęciu pierwszego utworu poczułam, że nastąpił duży wdech wśród słuchaczy. Zaskoczenie. Nastąpiło włączenie się systemu zero-jedynkowego: albo to kupuję i zostaję do końca, albo nie kupuję i nie jestem w stanie wytrzymać. Nikt nie wyszedł. Granie poza Polską, gdzie nikt nie wie, czego się spodziewać, nie zna twoich wcześniejszych płyt, nie słyszał wywiadów, jest nieco inne, nie zmagasz się z oczekiwaniami, liczy się tylko muzyka i czy docierasz do publiczności. To było wspaniałe doświadczenie.

Wydaje mi się, że generalnie ma znaczenie stereotypowe myślenie o wokalistyce. Od czasów big-bandów pokutuje przekonanie o wokalistce, jako o takiej wisience na torcie, uroczym elemencie, który ludzie zawsze łatwiej przyjmą. Nagrywanie świetnych i ambitnych płyt zarezerwowane jest dla instrumentalistów. Czasem na koniec dodaje się jakiś bonus, luźniejszy utwór dla mniej wyrobionej publiczności, najlepiej z wokalistą i z jakąś miłą linią melodyczną... Nie ma na to mojej zgody, nie odnajduję się w tym.

_DSC1793.jpg fot. Piotr Gruchała

I najlepiej, żeby to zaśpiewała kobieta.

Tak... Chcę zaznaczyć, że nie mam nic przeciwko temu, żeby wokalistka była uroczą i miłą kobietą, wręcz przeciwnie, ale budzi się we mnie sprzeciw wobec postrzegania wykonawstwa wokalnego jedynie przez taki pryzmat. Nie zgadzam się na infantylizowanie wypowiedzi tylko dlatego, że posługujemy się głosem. Piszę muzykę, w której pozwalam sobie zadawać bardzo konkretne, czasem trudne i być może irytujące pytania. Szukam tego poprzez swoją sztukę i takiej też sztuki sama poszukuję jako odbiorca. Jak w teatrze - lubię spektakle Garbaczewskiego, Warlikowskiego, Kleczewskiej, które kołaczą się w głowie. O których potem mogę rozmawiać i myśleć, które mnie nurtują. I taką muzykę też chciałabym grać.

Opinie innych, w tym te nieprzychylne, mają duży wpływ na to, co robisz?

Szczerze mówiąc, nie stykam się z nimi lub ich nie zauważam. Nie chciałabym, żeby to źle zabrzmiało, ale uważam, że zarówno negatywne, jak i pozytywne rzeczy, które słyszymy na temat tego, kim jesteśmy i co robimy, nie wpływają de facto na to, kim jesteśmy. Więc to, że ktoś pochwali moją płytę, jest oczywiście bardzo miłe i połechce moje ego, ale to jest tylko moment, to jest tylko opinia. Tak samo jest, gdy ktoś powie, że mojego śpiewania nie da się słuchać.

Wykształciłaś w sobie takie podejście?

Tak, myślę, że to wypracowałam.

Stoicka postawa...

Nie wiem, czy stoicka [śmiech]. Tak po prostu łatwiej się żyje. Nie jestem też pewna, czy to nie wynika z krnąbrności i z potrzeby stawiania na swoim [śmiech].

Jak do tego doszłaś?

Jest taka książka Ayn Rand – Źródło - która bardzo na mnie wpłynęła, jeżeli chodzi o indywidualizm myślenia. Tam jest scena, kiedy pewien architekt, Howard Roark, pragnący tworzyć wbrew panującej modzie, spotyka przypadkowo krytyka, który ignorował jego nowoczesny styl projektowania. W książce tej Ellsworth M. Toohey jest uosobieniem „powielaczy”, ludzi „żyjących w głowach innych ludzi”. Ów krytyk mówi: „Panie Roark, jesteśmy tu sami. Dlaczego mi pan nie powie, co pan o mnie myśli? W jakichkolwiek słowach pan zechce. Nikt nas nie słyszy”. Architekt odpowiada: „Ależ ja o panu nie myślę”. Kiedy przeczytałam tę książkę, ten dialog poukładał mi wiele w głowie. Zdałam sobie sprawę, że nie ma sensu zajmować się rzeczami, na które nie mam wpływu.

Wspomniałaś o poszukiwaniach, jakie prowadzisz w swojej twórczości. Można powiedzieć, że na kolejnych płytach mierzysz się z kolejnymi tematami, a nawet kolejnymi dziedzinami różnych sztuk. Sądząc po najnowszej Misterium Lunae, przybiera to nawet postać kuli śnieżnej – coraz więcej jest tych tematów i dziedzin, po które sięgasz.

Tak, już sam tytuł płyty odwołuje się do tych inspiracji.

Do czego konkretnie odsyłasz, nazywając album Księżycowym misterium?

Ten tytuł oznacza „tajemnicę księżyca”, który świeci nie swoim, a jedynie światłem odbitym słońca. Moim zdaniem podobnie jest z dźwiękami, które odbijają echa przeżyć i doświadczeń muzyków.

Co cię zainspirowało do użycia tej metafory?

Lektury. Jest to sformułowanie pochodzące z kręgu literatury chrześcijańskiej. Użył go, a właściwie przywrócił do obiegu, Jorge Mario Bergoglio czyli obecny papież Franciszek. Ale jest ono dużo starsze, pojawiło się już u Tomasza z Akwinu.

Sięgając po taki tytuł, chcesz też wyrazić swoje poglądy religijne?

Odwołując się do tradycji chrześcijańskiej, pewnie określam się religijnie, ale nie było moim celem, żeby mówić o religii w kontekście tej płyty. Chodzi o człowieka, o pewien rodzaj postawy.

Raczej przyznajesz się w ten sposób, że świecisz światłem odbitym humanitarnego dorobku ludzkości? Jakkolwiek górnolotnie to brzmi.

Brzmi to górnolotnie, ale tak jest. Jako artysta jestem pewnego rodzaju lustrem, zbiorem odniesień.

Motywy księżycowe były, i są nadal, bardzo często wykorzystywane w kulturze. Do tego popkultura mocno strywializowała wszelką symbolikę związaną z największym satelitą Ziemi. Nie obawiałaś się, w związku z tym, jej zastosowania.

Widzę to zupełnie inaczej.

Z tym związany jest jeszcze aspekt ego artysty, który najczęściej raczej nie chce się przyznawać do tego, że świeci światłem odbitym. Jak się okazuje, ty się chętnie przyznajesz.

Nie wierzę w to, że nawet mając ogromne ego, jesteśmy w stanie cokolwiek stworzyć bez bodźców zewnętrznych i wpływów. Moim zdaniem jesteśmy zbiorem inspiracji, doświadczeń, bodźców niesionych poprzez sztukę, kulturę, poprzez otaczających nas ludzi, poprzez doświadczenia, emocje, uczucia. Mimo że one są nasze, to źródłem wszystkiego, co tworzymy, są, mimo wszystko, te doświadczenia zewnętrzne. To, w jaki sposób gramy muzykę, jest oczywiście kwestią zdolności, talentu, ale nie doświadczając - już mówiąc bardzo dosłownie - cierpienia, szczęścia - nie jesteśmy w stanie przekazać, stworzyć muzyki, sztuki, która będzie poruszała. Nie wierzę w to, że można być takim wolnym elektronem, odseparowanym emocjonalnie i niepodatnym na wpływy. Tytuł płyty miał być metaforą wielu inspiracji, które stały się przyczynkiem do pisania, ale też zaznaczeniem, że moje utwory brzmią w ten sposób dzięki muzykom, z którymi współpracuję.

Z jednej strony jest – jak mówisz - świecenie światłem odbitym, z drugiej – odwoływanie się do tak wielu wpływów można też zrozumieć jako próbę usankcjonowania swojej twórczości.

Ciekawy punkt widzenia, nie myślałam o tym w ten sposób. Dla mnie osobiście ta płyta jest taką koroną drzewa, zbiorem poszczególnych liści, konarów i korzeni, tego wszystkiego, co zbudowało jego fakturę. Być może stąd ten tytuł. Chociaż może się to wydawać trochę banalne, ale nie znalazłam lepszego tytułu na płytę. Wydawało mi się, że jest on - przy tej ilości odniesień i inspiracji - najbardziej adekwatny i czytelny dla odbiorcy.

Rzeczywiście liczba odniesień przyprawia tu o zawrót głowy. Chociażby literackich, ale są jeszcze filmowe, i nie tylko. Są poezje Bolesława Leśmiana, jest nawiązanie do fragmentu Wesela Stanisława Wyspiańskiego, jest Świtezianka Adama Mickiewicza. Oczywiście każdy z tych utworów można na wiele sposobów interpretować, poza tym każdy został na swój sposób zaaranżowany, nie w każdym wykorzystywany jest cały zespół. Powstało z tego silva rerum z olbrzymią ilością przemieszanych wątków.

Jest jeszcze duży background filozoficzny – Nietzsche, refleksja nad totalitaryzmami, obecną sytuacją polityczną, cały kulturowy bagaż chrześcijański.

Skąd taki akurat wybór tematów? Z jednej strony Leśmian, z drugiej Mickiewicz, Wyspiański?

Z bardzo różnych powodów. Zabawna rzecz, że Leśmianem zainteresowałam się, gdy usłyszałam, że senat debatuje nad ustanowieniem 2017 roku rokiem Leśmiana. Zaczęłam drążyć temat jego biografii i twórczości, szukając odpowiedzi, czym on tak się naraził. Szczególnie duże wrażenie zrobił na mnie wiersz Bałwan, chodziłam z tym tekstem bardzo długo, choć nie przychodziła mi do głowy żadna konkretna linia melodyczna. Ostatecznie postanowiłam go zaimprowizować w duetach z Łukaszem Ojdaną i Krzysztofem Gradziukiem.

Na płycie śpiewasz ten wiersz w dwóch wersjach, ale domyślam się, że mogłoby ich być więcej?

Miały być trzy, ale nie wszystkie udało się umieścić na płycie. Zarejestrowaliśmy wiele muzyki, która z powodu ograniczonego czasu nie pojawia się ostatecznie na płycie. Album musiałby mieć dwie godziny.

Można odbierać ten wiersz jako coś lekkiego, ty potraktowałaś go raczej poważnie.

Dla mnie to utwór, w którym właściwie każdy z wersów można rozpatrywać osobno. Odbieram go przede wszystkim jako tekst o bożkach, które tworzymy, o tym, że pozwalamy sobie, żeby ktoś inny nam podpowiadał, co jest ważne i cenne w życiu, o bezwolnym chodzeniu za tłumem, ale także o przemijaniu człowieka, o nieuchronności śmierci. Ten wiersz jest wieloraki, bo jest i o tym, żeby po prostu być odważnym w życiu.

Odwołujesz się do filmu The Tree of Life Terrence’a Malicka, ale też do kreskówki dla dzieci.

W którym utworze?

Mam na myśli How to Tame a Dragon. Był taki animowany przebój w 2010 roku o podobnym tytule - How to Train Your Dragon. Przyznam się, że go nie oglądałem.

Rzeczywiście, była taka bajka, nawet ją widziałam. Nie ją miałam na myśli.

Czyżby podświadomie taki tytuł? Chodziło o postać smoka, bardzo symboliczną, zwłaszcza w różnych religiach?

Nie, tu tak daleko bym nie szukała. Wyjaśnienie jest dużo prostsze, wzięło się z dźwięków, które stosuję - mruczenia na początku. Wpadłam na to szukając tytułu do improwizacji, którą nagrałam z wiolonczelistką Annemie Osborne. Czyli z jednej strony z przymrużeniem oka, ale z drugiej strony chodziło mi też o lęki, które mamy, granice, które przekraczamy, między innymi właśnie o lęk przed niestandardowym stosowaniem naszego głosu, lęk przed pytaniem „co ludzie powiedzą?”.

Skąd luksemburska wiolonczelistka Annemie Osborne wzięła się na tej płycie?

Nasze pierwsze spotkanie to był ubiegłoroczny szalony pomysł Grzegorza Karnasa.

Z jego inicjatywy wystąpiłyście razem na Voicingers?

Tak. Od kilku lat tam przyjeżdżam i bardzo sobie cenię obecność na tym festiwalu. Grzegorz lubi splatać historie różnych ludzi. W ubiegłym roku na Voicingers zaproponował mi koncert z Alanem Wykpiszem na kontrabasie, Igorem Hnydynem na perkusji, Piotrem Wyleżołem na fortepianie i właśnie Annemie Osborne na wiolonczeli. Efekt był taki, że dopisałam partię wiolonczeli do utworów na płycie i zaprosiłam Annemie do współpracy z moim kwartetem.

Z tego, co mówisz, wynika, że na twoją najnowszą płytę powstał, z jednej strony, materiał głęboko przemyślany, który wziął się z lektur, różnych refleksji, a z drugiej – znalazło się miejsce na zupełnie improwizowane utwory, które zresztą dostały adekwatne, choćby dźwiękonaśladowcze tytuły.

Tak. Przed wejściem do studia wszystkie kompozycje były przygotowane, przemyślane, w tym decyzje dotyczące tytułów, całego backgroundu. W studiu natomiast, w improwizacjach daliśmy sobie całkowitą wolność i swobodę działania. A ponieważ nie chciałam ograniczać się do typowych nazw, jak „improvisation” albo „impression”, wymyśliłam konkretne tytuły.

Cały ten album, i poszczególne zamieszczone na nim utwory, mogłyby zostać inaczej odebrane, gdyby nie zostały tak nazwane oraz gdyby nie informacje prasowe na ich temat, w tym o ich inspiracjach. Na przykład Świtezianka - jest pozbawiona słów i nikt by się nie domyślił, że chodzi ci o balladę Mickiewicza.

Być może. Tu wracamy do znaczenia słowa, samo nadanie tytułu powoduje, że już narzucamy jakąś interpretację, kierunek myślenia.

Tobie zależy na nadaniu tych konkretnych kierunków odbiorcom?

Chyba nie, ale mam potrzebę nazywania tych moich szkiców. Staram się nie nazywać ich kompozycjami, bo kompozytorem jest dla mnie Krzysztof Penderecki, Ludwig van Beethoven, Witold Lutosławski. W moim postrzeganiu muzyki jazzowej zapis jest jedynie wstępną umową między muzykami, raczej drogowskazem niż nakazem. Moje utwory mają dość określony zapis, ale istotnego sensu i kształtu nadaje im konkretny człowiek, jego wrażliwość. Wszystko to, co dzieje się po zapisaniu w nutach, jest o wiele istotniejsze i cenniejsze. To, jak Maciej, Krzysztof i Łukasz zagrali Świteziankę, wprawiło mnie w osłupienie. Jakiego znaczenia jej nadali, w jaki sposób ożywili zapis nutowy, autentycznie wzruszyło mnie w studiu. Dobrze mieć obok siebie takich muzyków. Czuję, że to mój zespół, w którym nie ma miejsca na ocenę i rywalizację, niczego nie musimy udowadniać. Więc kiedy pojawiają się te szkice utworów czy też rejestrujemy improwizacje, jest też potrzeba ich nazwania. Może jest to kwestia oswojenia muzyki poprzez nadanie jej imion?

Jako coś naturalnego?

W trakcie prób często pojawiają się tytuły robocze, bo jakoś musimy nazwać te utwory na swój użytek, choćby po to, żeby potem zaprezentować je na koncercie i ustalić kolejność. Jeśli chodzi o inspiracje w nadawaniu tytułów, bywa tak, że najpierw jest muzyka, potem jakiś bodziec zewnętrzny i okazuje się, że to splata się w jedną historię. Tak jak w przypadku Seismic Waves (utwór z płyty Mysterium Lunae – przyp. red.). Najpierw były dźwięki, konkretny motyw, a potem okazało się, że znajduję w tym jakiś odpowiednik literacki – nie tylko Szekspir, ale przede wszystkim motyw przeznaczenia i rola fatum w naszym życiu, ucieczki przed złem. Takie dręczące pytanie, na ile jesteśmy w stanie sami kierować naszym życiem, a na ile coś jest nam pisane.

Czy pracując nad Mysterium Lunae, nie zamknęłaś pewnego etapu? Czy nie była to próba uporządkowania wielkiej ilości inspiracji, mnóstwa rzeczy z różnych dziedzin, którymi się interesujesz? A może wiele kolejnych pojawiło w trakcie tworzenia tego materiału i powstał jeszcze większy chaos?

Jest straszny chaos. Okazuje się, że tyle rzeczy mnie ciekawi, zaczęłam stawiać sobie pewne fundamentalne pytania dotyczące sztuki. Wiele rzeczy w moim życiu działo się z rozpędu, bo kogoś poznałam, z kimś zagrałam. Teraz mam wrażenie, że docierają do mnie ważne pytania, między innymi o to, kim jestem, jaki światopogląd chcę przekazać mojemu dziecku. Próbuję to jakoś poukładać na tej płycie. Jednocześnie mam dojmujące wrażenie, że nie jest to płyta osobista.

Generalnie bardziej inspirują cię różnego rodzaju dzieła – literatura, muzyka, film, teatr, plastyka – czy jednak ludzie, których spotykasz?

Poniekąd wszystko mnie inspiruje i ciekawi. Bardzo lubię rozmawiać z ludźmi, ale nie znoszę small talków, bo jestem w tym strasznie kiepska. Nawet w taksówce, zamiast rozmowy o pogodzie mimochodem wkraczam na jakieś poważne tematy lub wolę milczeć. Chociaż banały ostatecznie też pewnie są dosyć istotne. I zazdroszczę czasem ludziom, którzy potrafią tak po prostu sobie rozmawiać.

Kiedy rozmawialiśmy przy okazji twojej poprzedniej płyty Renaissance, żyłaś już następnym materiałem, czyli albumem, który właśnie ukazuje się w marcu jako Mysterium Lunae. Domyślam się więc, że teraz też jesteś już myślami przy kolejnym.

Zaskoczę cię. Planuję trochę wolniej pooddychać przez najbliższy czas. Mam pewien pomysł w głowie, który, jeżeli rozrośnie się do realnych kształtów, zajmie mi dużo więcej czasu niż Renaissance i Mysterium Lunae, przede wszystkim w pisaniu. W najbliższym czasie będę rozmawiać raczej o przesłuchanych płytach i książkach, a nie o kolejnych własnych albumach. Nie śpieszę się. Lubię mieć w głowie kolejne wyzwania i góry, ale przed następną wspinaczką chcę pobyć z ludźmi, pobyć trochę ze sobą.

autor: Piotr Wickowski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 03/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO