Wywiad

Antoni „Ziut” Gralak: muzyka otwiera dostęp do radości

Obrazek tytułowy

fot. Joanna Barchetto

Charakterystyczne - czapeczka, niewielka trąbka i, przede wszystkim, bardzo charakterystyczne brzmienie. Po tym brzmieniu początkowo można było rozpoznać Tie Break, z czasem w podobny radosny, ciepły, energetyczny i ekstatyczny sposób zaczęły grać kolejne zespoły. Te, które współtworzył Antoni „Ziut” Gralak. Lider formacji Graal i YeShe od kilku lat najchętniej pojawia się w niewielkich składach, inaczej niż to było w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. W tym roku dał wyraz swoim fascynacjom Indiami, łącząc na albumie Ganga wiele kultur i stylów, tworząc jednocześnie wyjątkowo osobisty, refleksyjny i zarazem taneczny miks. Jak to się mogło udać? I jak odbiera dziś restrykcje, których doświadczał w latach osiemdziesiątych ze strony konserwatystów wrogich nowościom w polskim jazzie?

Piotr Wickowski: W rozmowie, którą opublikowaliśmy w JazzPRESSie w 2015 roku (7/2015), zdefiniowałeś jazz w bliski mi sposób - jako „życie, strumień, miejsce, w którym jest energia”. Powiedziałeś: „Czasami jest nim bebop, czasami free jazz, big beat, czasami punk, czasami drum’n’bass itd. Ten jazz jest ciągle w innym miejscu, nie jest go łatwo złapać. Ale na pewno jest miejscem, w którym jest energia i wolność”. Jestem ciekaw, jak kształtowało się w tobie takie rozumienie jazzu. Podobnie myślałeś, kiedy zaczynałeś się nim fascynować w latach siedemdziesiątych, kiedy z miłośnika Beatlesów i Rolling Stonesów stawałeś się fanem Milesa Davisa?

Antoni „Ziut” Gralak: Niestety, nie posiadam zdolności budowania zgrabnych definicji. W przypadku muzyki, która ociera się o magię, piętrzą się trudności. Z jazzem jest jeszcze gorzej. Jakkolwiek celnie zdefiniować ten fenomen, zawsze pozostanie niedosyt. Będzie to tylko palec wskazujący księżyc, nie zaś sam księżyc. Spotkałem jazz w czasie, kiedy miała miejsce jego fuzja z rockiem. Na wyrafinowaną jazzową improwizację spłynęła mocna, rockowa energia. Straszny kop – jak mógłbym nie pokochać Milesa? Potem wiadomo – nauka, ćwiczenia i cała ta muzyczna gimnastyka [śmiech].

Słuchasz nadal tego, co wtedy? Nadal jest to dla ciebie ważne?

Oczywiście, oprócz tego, co przynosi współczesność, wracam do tamtej muzyki. Jestem muzykiem, a to znaczy, że dobrze muzykę czuję. W sposób oczywisty posiadam dobry gust. W tej sytuacji raczej nie muszę się wstydzić tego, czego słucham. Uwielbiam słuchać muzyki. Zawsze otwiera dostęp do radości. Jeżeli nie potrafię się na niej koncentrować, przeszkadza mi i odbieram ją jak hałas. Naprawdę współczuję ludziom niepotrafiącym doświadczać tego cudnego zjawiska. W muzyce jest piękne także to, że wciąż jest czas na rozpoczęcie z nią przygody. Nigdy nie jest za późno. Rozpoznanie jest zawsze tak samo radosne.

A miałeś chwile zwątpienia? Nie zniechęciło cię do jazzu zderzenie się z polską rzeczywistością stanu wojennego, „kontrolującym” polski jazz środowiskiem PSJ-otu, „pijanymi” klubami i tym, co się tam grało do kotleta? Czy to nie sprawiło, że zwróciłeś się w stronę rocka?

Właściwie całe to bagienko bardzo pomogło mi odpowiedzieć sobie na kilka ważnych pytań typu: czy rzeczywiście jestem Afroamerykaninem urodzonym w latach trzydziestych i czy rzeczywiście warto przez resztę życia udowadniać, że tak właśnie jest? Taką postawę przyjęli moi PSJ-otowi mistrzowie. Rozumiem ich fascynację, ale wchodzenie w nie swoją skórę? Nasza zbuntowana generacja miała tego świadomość, więc trochę z kolegów robiliśmy szyderę. Mała ilustracja. Spóźniony pędziłem na koncert do Sopotu. Taksówką, jakieś 500 km, masakra. Graliśmy na molo koncert z Free Cooperation. Oczywiście przyjechałem za późno. Koledzy od techniki powiedzieli, że całą załogę złapię w Grand Hotelu, gdzie PSJ świętuje swoje trzydziestolecie. Pełny wypas. Bankiety, TV, przemówienia i ordery. Kiedy tam dotarłem, nasi już przejęli dowodzenie. Yanina (Janusz Yanina Iwański) z Korkiem (Aleksander Korecki) na stołach dają czadu, sekcja tnie ostry nie polbopowy groove. Polbopem nazywaliśmy połączenie swingu z latynoską seksualnością, które w owym czasie zawładnęło sercami naszych jazzmanów. Jubilaci zostali zepchnięci w kąt sali i tylko Zofia Komedowa miała odwagę walczyć z freakami. „Wypierdalać dzikusy” - krzyczała - „to jest nasza impreza”. Ale nikt jej nie słuchał. Oczywiście dołączyłem do kolegów i nie miało znaczenia, że wyłączyli prąd. My naprawdę kochaliśmy grać. Wujowie też nie pozostawali dłużni, potrafili szczypać. W dorocznej ankiecie Jazz Top Włodek Kiniorski, w swojej szczytowej formie, w ogóle nie załapał się w kategorii saksofonu. Zajął natomiast pierwsze miejsce w kategorii instrumenty różne - dzban.

Jerzy Mazzoll mówił mi niedawno, że miał poczucie głębokiej niesprawiedliwości, kiedy obserwował, jak ci, którzy uzurpowali sobie prawo do rządzenia polskim jazzem na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, traktowali takie grupy jak między innymi Tie Break, Free Cooperation, nie widząc w nich większej wartości. Do tego można dodać realne restrykcje, których doświadczaliście, kiedy blokowano wyjazd Tie Breaku na zagraniczne konkursy i festiwale. Czułeś się wtedy pokrzywdzony? Jak patrzysz na to dziś?

Nie było na to miejsca. Mieliśmy swój dynamiczny czas. Dryfowaliśmy w stronę punkowej fali i patrząc z oddali, jak na dłoni widać było, że wujkowie sami zamykają przed sobą drzwi do cudnej, świeżej energii. Z drugiej strony trzeba jednak starszyźnie oddać sprawiedliwość. W trudnych PRL-owskich czasach stworzyli stowarzyszenie, które jednak miało ogromny wpływ i zasługi dla rozwoju jazzu w Polsce. Warsztaty w Chodzieży, festiwale – między innymi Jazz Jamboree, Jazz nad Odrą, Jazz Jantar itd. To było dla wszystkich szerokie okno na świat jazzu. O Jezu! Spotkać na przykład Gila Evansa, Milesa czy Blooda Ulmera na koncercie - to było wspaniałe, nie do przecenienia. Moje pokolenie wpadło już na gotowca i jego zadaniem było potrząsnąć zapierdziałą kołderką. Co zresztą chętnie uczyniliśmy. Konsekwencją tego było doświadczenie izolacji, festiwalowy szlaban. Jak wszystko w owym czasie, tak też PSJ i PAGART kontrolowały system. Przyszło zaproszenie dla Tie Breaku i PSJ przykisił je. Zapytałem ówczesnego prezesa Stanisława Cejrowskiego, tatę tego znanego twardziela, co to wszystkich obdziela łatką „resortowe dzieci”, co tu jest grane. „A co ci się, kurwa, nie podoba, jak będę chciał, to nigdy nie wyjedziecie”. Współpracownik SB dla syna bywał bardziej wyrozumiały. To były inne, chropowate czasy, takich historii bywało więcej, ale... właściwie dlaczego nie? Przecież to jest kawałek historii.

Kilka lat później w Akwarium przygotowywaliśmy się na jakąś zagraniczną trasę. Pech chciał, że w tym czasie amerykańska gwiazda jazzu, lecąc na Jazz Jamboree, zgubiła po drodze basistę i PSJ-towskie trolle uradziły, że Tie Break wypożyczy im swojego bassmana. Marcin (Pospieszalski) - człowiek o dobrym sercu - nie potrafił odmówić, więc skierował nawałnicę na mnie. Wieczorem na próbie pojawił się pan bulterier i bez żadnego obciachu na oczach zebranych sprzedał dokładnie taki sam tekst, jak przed laty uczynił to jego kolega: „Albo pożyczycie basistę, albo nie wyjeżdżacie, ani teraz, ani w przyszłości”. W nocy ruszyliśmy do Częstochowy po paszporty, w owym czasie dokument ten był własnością systemu i każdorazowo należało go odbierać osobiście na swojej komendzie milicji. Siedzieliśmy w barze na dworcu centralnym, podchodzi do nas gość, w towarzystwie Milicji Obywatelskiej i wskazując na Marcina mówi: „To ten”. Zgarniają nas, chociaż mnie raczej każą zostać. Oczywiście, że nie zgadzam się. Mówię, że jest pod moją opieką, dałem jego mamie słowo. Nietrudno było sprzedać taką ściemę, do dziś kolega jest właścicielem twarzy szesnastolatka i pewnie obecnie niejeden kulson by to kupił. W sumie dobrze wszystko się skończyło. W czasie rzekomego napadu, w który próbowano nas wrobić, byliśmy na próbie i wiele osób mogło to poświadczyć, zbyt dużo było świadków. Poza wszystkim Marcin z twarzą cherubinka zupełnie nie pasował do wydarzenia. Prowokacja się nie udała. Sympatia funkcjonariuszy przechyliła się na naszą stronę. Gość nie wytrzymał zaczął zachowywać się jak szef, wydawać rozkazy, straszyć wszystkich. Tylko był w tym mało wiarygodny i zionął wódą. Chłopcy pomęczyli się jeszcze kilka godzin i w końcu ich wypuścili. Jest oczywiście możliwe, że to był zbieg okoliczności, jednak w tym przypadku wybrałbym raczej spiskową wersję zdarzeń.

Dzięki czemu, twoim zdaniem, Tie Break przetrwał tamte ponure czasy, mimo że od nagrody na Jazz Juniors do wydania pierwszej płyty musiał czekać aż prawie dekadę?

Mieliśmy straszne parcie na muzykę, zresztą i tak dla takich popaprańców w „normalnym” świecie nie było miejsca. Dysponowałem obszerną miejscówką, wyrozumiałą kobietą, więc bez problemów wszystkich przygarniałem. Łoiliśmy muzykę non stop i wszystkie inne rzeczy poszerzające świadomość. Z czasem poznaliśmy podobne muzyczne rodziny w Niemczech i w Danii, i przez kilka lat na ich zaproszenie bujaliśmy się po klubach i freakowych festiwalach. W tym czasie Tomek Tłuczkiewicz, wspaniały człowiek, został prezesem PSJ-otu, następnie dyrektorem Polskich Nagrań, więc mogliśmy już zagrać na prestiżowym festiwalu, a nawet nagrać płytę. Kiedy zdobyliśmy więcej wiedzy i muzycznego doświadczenia, pojawili się naturalnie muzycy, którzy zapragnęli skonsumować nasze doświadczenie i tak oto z tymi swoimi twardymi dupskami trwamy do dziś [śmiech]. Nie obyło się bez ofiar, zwłaszcza w początkowym, najtrudniejszym okresie. Pierwszy zbzikował nasz perkusista Czesław Łęk. Zaprosiliśmy do współpracy Sarandisa Juwanudisa. Wraz z nim muzyka ewoluowała w kierunku harmolodycznym. Świetny basista Krzyś Majchrzak był kolejnym, który nie wytrzymał ciśnienia. Zastąpił go siedemnastoletni Marcin Pospieszalski. Wniósł do zespołu stanleyclarke’owski pierwiastek, nowatorską w owym czasie technikę bębnienia na strunach. Rozbudowaliśmy sekcję rytmiczną – o „Uhuru” Brysiaka na perkusjonaliach i Jorgosa Skoliasa na marakasach. I tak kolejny raz muzyka skręciła w stronę free-afro-funka. Następy był Włodek Kiniorski, któremu przepaliły się styki. Na jego miejsce przyszedł Mateo Pospieszalski. Miał dopiero 15 lat i jak reszta otrzymał gruntowne beatlesowskie wykształcenie. Właściwie to tylko Yanina przebiegł cały dystans, ale on posiadł tajemną zdolność unikania problemów. Sam zostałem pierwszą, honorową ofiarą idei „jazz nie zna litości”. Przyjaciołom przestało podobać się moje wielkie oddanie dla heroiny i kiedy kolejny raz wylądowałem w szpitalu, skreślili mnie z tiebreakowej listy. Jednak nie odlecieli za daleko, za pół roku wrócili z podkulonym ogonem... Żadnych pretensji, tak wyglądała nasza szorstka przyjaźń.

Patrząc z perspektywy czasu można stwierdzić, że specyficzne podejście do muzyki zawierające w sobie, poza dużą energią, masę radości, rytualność, a przede wszystkim rozpoznawalne brzmienie, przeniosło się na solową twórczość poszczególnych muzyków Tie Breaku lub takich formacji, których byliście ważną częścią, jak Young Power i Free Cooperation. Z czego to wynikało?

Kiedy kilku gości podobnie postrzega świat, ma podobne doświadczenia i pragnienia związane z muzyką i ma szczęście spotkać się w jednym czasie i miejscu, nawet w pipidówie jest w stanie rozpalić naprawdę wielkie ognisko. My akurat mieliśmy to szczęście, więc w tych smutnych czasach paliliśmy ten nasz ogień, dając podobnym popaprańcom radość i energię. Ale nasza siła rażenia była raczej o zasięgu lokalnym. Nie starczyło już pozytywnego potencjału do tego, by przyciągnąć kogoś, kto potrafiłby wykorzystać te nieograniczone możliwości. Pierwszych nagrań dokonaliśmy, dzięki Tomkowi Tłuczkiewiczowi, dopiero po dziesięciu latach szaleństwa, więc to, co najciekawsze, nie zostało zarejestrowane. Nie za bardzo potrafiliśmy wpasować się w ten sfilcowany świat. Nie ma czego żałować. I tak było oczywiste, że doświadczamy czegoś mocnego, czegoś, co przerasta nasze indywidualne możliwości. W zespołowej układance takie rzeczy czasem się wydarzają – i to jest interesujące.

W poprzedniej jazzpressowej rozmowie i jeszcze wcześniej, w 2014 roku, w materiałach, które ukazały się wraz z boksem gromadzącym wasze dotychczasowe płyty, można było przeczytać zapowiedź nowego albumu. Dlaczego dotychczas się nie ukazał?

Właśnie wczoraj z Mateo zmiksowaliśmy ostatni utwór. Dobry materiał nagrany na setkę w moim domu, przez świętej pamięci Wojtka Przybylskiego. Może po jego odejściu nikt nie chciał dotykać tego tematu? Ale bardziej prawdopodobne jest, że jak reszta ziomów pędzimy na oślep w kierunku ściany, gubiąc po drodze to, co najwartościowsze.

Ale co przeszkadza w intensywnej działalności Tie Breaku w czasach obecnych?

Obecne czasy wcale nie są takie łatwe, jakimi się wydają. Zwłaszcza dotyczy to wybitnych muzyków rozpoczynających karierę. Nie jest łatwo przebić się przez ten hałas. Nagle wszyscy stali się gwiazdami. Pani Ania puściła bąka i już mamy poważne medialne wydarzenie. Pan Zygmunt dmuchnął w rurkę i był na tyle bystry, że wykupił kilka płatnych recenzji i już mamy „kultową” postać polskiego jazzu - o Jezu. Obrazu współczesności dopełnia zdezorientowany, pozbawiony krytycznego myślenia połykacz TVP Info. Nie zazdroszczę naprawdę zdolnym, początkującym artystom. My przynajmniej na własne życzenie za bunt i takie tam różne oberwaliśmy po garbie. Ale nowa generacja, przecież taka słodka, pozbawiona buntu, tak łatwo daje się bzykać kretynom? Czas wstać z kolan chłopcy i dziewczęta. Do dzieła! Istnieją przykłady, jak działać - na przykład generacja yass. Chłopcy dysponowali odpowiednią inteligencją i nie pozwolili sobie na pomiatanie przez leśnych dziadków. Zorganizowali się, stworzyli alternatywne miejsca, osobiste tuby nagłaśniajcie i odnieśli sukces, wmówili światu, że oto niosą nowy jazz. W istocie wszystko to już było - Coltrane, Ayler, Ornette, Cherry itd. Ale na pewno nowością była przekonująca samokreacja. Za co należy się wielki szacun.

Ostatnio ukazują się płyty, na których pojawiasz się w małych składach – jak na nagranej z braćmi Olesiami Primitivo i na stworzonej w niewielkiej obsadzie Gandze. Można do tego dodać chociażby występy w duecie w Marcinem Świetlickim. Poszukujesz czegoś nowego dla siebie w takich mniejszych grupach? Może są sposobem odreagowania po wcześniejszych wieloosobowych formatach?

Dokładnie tak. Tomek Kaliński wymyślił to trio na potrzeby swojego festiwalu (Fre3JazzDays w Warszawie). Miłość od pierwszego wejrzenia. Dalej dzielimy się tym, co najlepsze. Jest tam miejsce na szeroko otwartą wypowiedź, a tego zaczęło mi brakować. Bracia są jak jeden organizm. Grać z taką sekcją to ciekawe doświadczenie. Podobnie jest ze Świetlickim. Na koncertach jara te swoje szlugi, zapijając brandy i snuje swoje opowieści. Wchodzę w nie i gram. Totalna wolność. Jakby tego było mało, nagraliśmy ze 100nką set na setkę w Analogowym Studiu Rogalów. Brzmi jak najlepsze nagrania z lat pięćdziesiątych. Co do samej muzyki – nie mnie oceniać, ale na pewno będę do niej wracał. Podobnie chciałbym wracać do autorskich projektów Graal czy Yeshe, ale chwilowo wysłałem się na wakacje.

1K3A2175.jpg fot. Joanna Barchetto

Czy z twojego punktu widzenia Ganga zajmuje szczególne miejsce w twojej dotychczasowej twórczości? Co mogłoby sugerować podpisanie jej jedynie własnym nazwiskiem. Czy nie jest ona syntezą różnych muzycznych wątków realizowanych w różnych twoich dotychczasowych grupach? Może ta płyta kończy lub podsumowuje twoją fascynację Indiami?

Tak, to projekt szczególny, który całkiem nieświadomie zakiełkował w połowie lat sześćdziesiątych. Te wszystkie piękne, nie tylko muzyczne, doświadczenia pozbierałem i poukładałem w miniatury. Szczególny jest również z tego powodu, że nigdy nie pracowałem tak długo nad projektem. Nakładałem wiele warstw, wielokrotnie go przebudowywałem, pojechałem nawet do Indii nałożyć oryginalny hinduski wątek, którego następnie musiałem się nauczyć i zagrać. Masakra. Kiedy w końcu to wszystko poskładałem i zmiksowałem, okazało się, że po drodze straciłem ten etniczny istotny wątek. Otrzymałem taki DJ-ski projekt, jakich w Indiach jest mnóstwo. Po kilku latach, z braku lepszego zajęcia wrzuciłem na kompa materiał ze studia i nałożyłem na to mój pierwotny, domowy miks i okazało się, że to brzmi dokładnie tak, jak powinno. Bangalore pomieszane z Waranasi. Innymi słowy, cały współczesny świat, z jego bogactwem i szaleństwem, zmiksowany z ponadczasową kulturą starożytnych Indii. Z technicznego punktu widzenia wykonałem jakiś pozbawiony sensu ruch, to nie mogło brzmieć. Te same fale dźwięków raczej zbijają się nawzajem, tworząc brzmieniową magmę, jednak tym razem było inaczej. I nie wiem dlaczego [śmiech].

Skąd się wzięła ta fascynacja Indiami? Czego tam szukałeś i czego szukasz? Co znalazłeś?

Zarazili mnie George Harrison i Brian Jones już w połowie lat sześćdziesiątych. Na początku mojej muzycznej wędrówki zainfekowali mnie tą intrygującą muzyką. Nie będę rozwijał tego raczej osobistego, związanego z „rozwojem duchowym” wątku. Każdy po swojemu odnajduje miejsce, w którym jego istotne pytania nie znajdują odpowiedzi [śmiech]. Ale coś tam dla siebie wygrzebałem, pewność, że warto wziąć sprawy w swoje ręce. Inaczej mówiąc, przyczyna – skutek. To dużo. Świadomość prawa, że sami kreujemy rzeczywistość, zmienia totalnie wszystko.

Dlaczego właśnie taka eklektyczna i mocno elektryczna jest ta płyta? Dlaczego nie zdecydowałeś się na niej, na przykład, na formułę muzykowana akustycznego z indyjskimi instrumentalistami?

Gra możliwego. Takim dysponuję potencjałem. Sprowadzenie muzyków z tak odległego miejsca jest dość kosztowne. Niestety, nie jestem posiadaczem na tyle zgrabnych nóg, by przyciągnąć wyrozumiałego sponsora, więc samotnie bujałem się w tym cyfrowym świecie. Ale masz rację, był taki zamysł, by naszkicować projekt, dobrać muzyków i już z pełnym oddziałem ruszyć na front.

Mimo wszystko, wcześniej lub później, Ganga będzie mieć kontynuację i regularną wersję koncertową?

Raczej nie. Jestem już w trochę innym miejscu. Oczywiście nie wykluczam współpracy z muzykami z innych kultur, to zawsze jest wzbogacające, poszerzające wyobraźnię doświadczenie. Póki istnieją takie możliwości, jakie daje nam otwarty świat, warto korzystać z tego przywileju. Taki sprzyjający czas nie trwa wiecznie. Już praktycznie jesteśmy odcięci na przykład od kultury Bliskiego Wschodu.

Jakie masz w takim razie plany na bliską i dalszą przyszłość? W realizacji i planach wydawniczych są jeszcze jakieś inne płyty?

W najbliższym czasie życzyłbym sobie kontynuacji współpracy z braćmi Olesiami, chciałbym pograć koncerty ze 100nką, wydać też wspomniany już materiał, doprowadzić do wydania Tie Breaku. I by piosenki Staszka Soyki, nad którymi obecnie pracujemy w mojej budzie, okazały się hitem. Znowu mógłbym coś swojego wyskrobać [śmiech]. I co najważniejsze, móc jak do tej pory na koncertach spotykać zajebistych ludzi.

autor: Piotr Wickowski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 06/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO