fot. Danuta Węgiel
Artur Dutkiewicz Trio – Comets Sing
Jesteśmy częścią Kosmosu. Jego dziwnym wybrykiem. Zapominając o cudzie naszego istnienia, uzurpowaliśmy sobie wiele praw ponad prawem wyższym od nas samych. To historia stara jak świat, w której ludzka pycha upada pokonana tym razem przez niewidzialny wirus, który zatrzymał i zmienił bieg historii, pokazując naszą bezbronność wobec świata natury. Zbudowani jak gwiazdy, sami nosimy w sobie Kosmos, z którym nieliczni potrafią nawiązać kontakt. Kometa jako zjawisko wyjątkowe dawniej wzbudzała strach, a nawet panikę. Była i jest przelatującym ponad nami okruchem tajemnicy. Wielu z nas mocowało się z prawdą o potędze świata natury w ostatnim czasie. Nowa płyta Artura Dutkiewicza Comets Sing (podobnie jak i wcześniejsze) wyrasta z duchowej przestrzeni, którą artysta uważa za główny napęd istnienia. Jest zapisem konfrontacji z czymś o wiele większym, co nie zniszczyło, ale zbudowało nową treść i jakość.
Vanessa Rogowska: Arturze, pytanie o muzykę zawartą na Comets Sing to pytanie o ciebie. O twój stan ducha na zakręcie chcącej wszystko kontrolować ludzkości. A przede wszystkim pytanie o przyczynę powstania muzyki w tym szczególnym czasie.
Artur Dutkiewicz:Ostatni czas pokazuje, że nie ma nic stałego, wszystko się zmienia. Planujemy coś, przyzwyczajamy się do pewnego schematu, a natura pokazuje nam, że ma dla nas inny scenariusz. Paradoksalnie w muzyce jazzowej jest to największą wartością – właśnie to, co niezaplanowane, spontaniczne, czyli improwizacja w chwili bieżącej. Ale w życiu taka zmiana może być trudna. Na początku pandemii zobaczyłem, jak świat zatrzymał się w pędzie. Uświadomiliśmy sobie, jakim bogactwem jest zdrowie. W przestrzeni publicznej pojawiło się dużo lęku, stresu, niepokoju. Ale kiedy czujesz się ofiarą, to tracisz energię, entuzjazm i siłę. Więc coś trzeba było z tym robić. Świat naszego wnętrza to miejsce, do którego zaglądamy dopiero, jak coś idzie nie tak. A przecież to źródło naszego działania. Dobry ogrodnik zawsze podlewa korzenie. Dla mnie prysznicem ducha zawsze była muzyka i medytacja. Muzyka jest terapią i dla twórców, i dla publiczności. Mam na myśli muzykę z czystą wodą, a nie z błotem.
Zacząłem systematycznie pracować nad kompozycjami i ćwiczyć na fortepianie, który odebrałem po remoncie. Steinway B z lat 60. – koncertował na nim Artur Rubinstein. Wspaniały, inspirujący instrument, wymagający dobrego rzemiosła, żeby mógł odpowiednio przemówić. Skupiłem się na ogrywaniu nowych utworów, technice i swobodzie gry oraz rozszerzeniu środków wypowiedzi. Im bardziej się w coś wgłębiasz, tym bardziej to nieznane się powiększa. A człowiek nabiera pokory. Pomysły, kreatywność są dla mnie zupełnie naturalne, kiedy jest dużo energii i czasu. Aż się prosi, żeby coś zrobić!
Kiedy zacząłeś pisać muzykę na płytę?
Skupiłem się na dwunastu utworach, chociaż na płytę finalnie wybrałem siedem. Podczas pandemii napisałem część z nich – Komety, Acuzar i Just Be. Niektóre zaczęte wcześniej – A to było tak, Addis i Jazzualdo – ukończyłem. Opracowałem też na nowo trzy bardzo wczesne moje utwory, w tym Sunny Mazurka, tym razem w powolnym tempie na 5/4, co wytwarza zupełnie inną przestrzenno-nastrojową jakość.
Część materiału czekała na swój czas. Dlaczego i jak go zagospodarowałeś?
Niektóre drzewa wydają owoce co roku, a niektóre co kilka lat. Lubię, jak owoce są tak dojrzałe, że prawie same spadają. Ponieważ wszyscy mieliśmy więcej czasu niż zazwyczaj, była możliwość odkrywania tej muzyki przez doświadczenie na próbach. Przetestowaliśmy wiele rozwiązań, ale tak naprawdę materiał dojrzeje dopiero podczas wykonywania go na scenie w wersjach koncertowych.
Kiedyś poprosiłem Michała (Barańskiego), żeby nagrał mi flażolety, które są używane na kontrabasie. Napisałem do nich akordy i resztę, i tak powstały Komety, w których połączenie brzmienia flażoletów z gęstymi fakturami fortepianu zupełnie mnie zaskoczyło. A to było tak – pierwszy utwór na płycie – to dłuższa opowieść zawierająca wiele nastrojów, w której przeciwstawne emocje się uzupełniają.
fot. Hanna Dutkiewicz
Kim w duchowym kontekście powstania płyty są twoi towarzysze – basista Michał Barański i perkusista Adam Zagórski?
Duchowość to poczucie jedności ze wszystkim pomimo różnic. W tym sensie dążenie do tego powinno być podstawą każdego zespołu, który chce coś przekazać innym poprzez swoją muzykę. Z Michałem gram już od wielu lat. Jest znakomity. Nie potrzebuje zbędnych tłumaczeń, ma świetny czas i szacunek do korzeni, na których wyrósł. Podczas grania reaguje od razu na to, co się dzieje, gra świetne sola, co jest przeciwwagą dla partii fortepianu. Adam z kolei jest młody, spontaniczny i nieprzewidywalny. Ma dobry rytm i lekkie, dotykowe brzmienie talerza, co dobrze miksuje się z brzmieniem fortepianu.
W zespole z trzech instrumentów musimy stworzyć jeden, sprawnie działający. Każdy z nas żyje w trochę innym świecie, mamy różne temperamenty i trzeba znaleźć wspólną płaszczyznę, okiełznać swoje ego i połączyć bycie wspólnotą ze swobodą wypowiedzi. A to zależy od inteligencji, umiejętności i wrażliwości. Tworzymy wspólnie formę, za pomocą której pokazujemy coś, co łączy nas poza formą.
Jak szukaliście wspólnej płaszczyzny? Czy zaważyła na tym medytacja świadomości świadka, o której piszesz na okładce?
Na dobrą sprawę to podczas bycia świadkiem nie ma wyboru, bo wtedy działamy spontanicznie. Jesteśmy obserwatorem tego, co się dzieje dookoła, tzn. przepływających myśli, dźwięków i sytuacji. Z poziomu rozszerzonej świadomości, której każdy czasami doświadcza, środki wyrazu pojawiają się samoistnie. Podczas grania na sto procent dźwięk rozszerza umysł, a on rozpływa się w medytacji. Wybór następuje, kiedy jest zamieszanie, a zamieszanie jest raczej na próbach, kiedy dyskutując, wybieramy rodzaj środków, które są do użycia w danym momencie. Czyli metoda prób i błędów, co brzmi, a co nie brzmi, jaki rodzaj bitów pasuje do danego momentu, jak połączyć dane części płynnie ze sobą. Później podczas grania trzeba o tym zapomnieć i działać spontanicznie. I co się okazuje? Że poszliśmy w zupełnie inną stronę, niż wymyśliliśmy to sobie na próbie [śmiech].
Jesteś także producentem tej płyty. Jakie to miało znaczenie?
Rola producenta pojawia się już po nagraniu. Najlepiej, gdyby byłby to ktoś z zewnątrz, kto ma odpowiedni dystans. Tak naprawdę to powinienem zrobić przerwę i przesłuchać na świeżo wszystko. Ale zaufałem swojej intuicji i zrobiłem, co mogłem. Pewnie dzisiaj niektóre rzeczy zrobiłbym inaczej. Wybrałem utwory na płytę, ich wersje i ułożyłem je w kolejności. Uczestniczyłem w miksowaniu i nadaniu jej brzmienia, które jest odmienne niż na poprzednich płytach, bo studio jest inne. Było trochę pracy, bo nowe studio Janka Smoczyńskiego brzmi inaczej niż stare i wymaga elastycznego podejścia. Janek zgrywał materiał w studiu u siebie, a ja w domu słuchałem, co jest do zrobienia. Wyszło na to, że powinienem sobie kupić lepszy sprzęt odsłuchowy. Mam dużo zaufania do Janka, który jest świetnym pianistą i rozumie muzykę tria jak żaden inny inżynier dźwięku. W poprzednim jego studiu nagrałem już cztery płyty, z których brzmienia byłem zadowolony.
Kometa jest inspiracją płyty, a jakie są źródła poszczególnych utworów?
Kometa pojawia się, świeci i znika. Dlatego właśnie jest symbolem tego, że w każdej chwili wszystko się zmienia. Przypomniało mi się, jak w młodości, będąc na Bermudach, każdej nocy po trzech godzinach grania muzyki wychodziłem na dziób płynącego statku. Rozgrzane powietrze działało jak soczewka, przez którą można było obserwować poruszające się świetliste obiekty spadające co kilkanaście sekund na ziemię z nisko zawieszonego nieba. To meteory pochodzące z części skalnej komety spalające się w zetknięciu z atmosferą. Podziwiając to zjawisko umysł nieruchomieje i znika, zanurzając się w chwili bieżącej. Nieskończoność może pojawić się wtedy, kiedy okno jest czyste. Tak jak podczas dobrej improwizacji muzyk rozpływa się, zapomina sam o sobie i wchodzi do wewnątrz. Po prostu jest Just Be.
Addis to utwór inspirowany zetknięciem z kulturą Etiopii, w której koncertowałem kilka razy. Kiedyś z Mulatu Astatke i Tomkiem Szukalskim, a ostatnio solo i z perkusjonalistą Teferim Assefą. Tam usłyszałem często używaną przez saksofonistów oryginalną skalę, na której oparłem improwizacje w Addis i Jazzualdo. Z kolei Las Casas de Acuzar to piękne miasteczko stworzone z XVIII-wiecznych domów hiszpańskich, coś w rodzaju Wenecji nad Morzem Południowochińskim. Miałem tam przyjemność dać koncert na wodzie podczas tournée po Filipinach.
W jaki sposób, gdzie i kiedy będziesz promował swoją płytę?
Najbliższy koncert mamy w Lublinie 8 lipca a potem na warsztatach jazzowych w Chodzieży. Na jesień planujemy trasę koncertową.