fot. Piotr Gruchała
Twierdzi, że nie jest kosmitką, ale przyznaje się do życia w trzech stanach. Najsłynniejsza za granicą polska wokalistka jazzowa, która mimo docenienia jej przez amerykańską krytykę muzyczną musiała iść do pracy jako handlowiec. Prekursorka wykorzystania urządzeń elektronicznych w wokalistyce i improwizacji. Urszula Dudziak.
Jerzy Szczerbakow: Na dobry początek chciałbym cię zapytać o Again.
Urszula Dudziak: To była piękna ballada. Kiedy zaczęłam się zaprzyjaźniać z muzyką jazzową – bo najpierw to była przyjaźń, a potem wielka miłość – nagrywałam sobie muzykę nadawaną przez Willisa Conovera z Waszyngtonu. Jedną z piosenek, które nagrałam, była właśnie Again. Nie znałam wtedy angielskiego i myślałam, że „again” to amerykańskie imię męskie – jakiś Gienek na przykład. I tak sobie kombinowałam, że jak kiedyś będę miała męża i urodzę nam syna, to dam mu na imię właśnie Again. Na szczęście urodziłam dwie córki.
Zażywasz pewien specyfik, od którego później wszyscy skaczą na batucie.
Niczego nie biorę.
Czyli telewizja kłamie?
Tak. Niczego nie biorę, nie robię sobie żadnych zastrzyków. Po prostu emanuję radością. Stan umysłu decyduje o wszystkim. Jestem niesamowita. Ale każdy może być tak niesamowity. To nie tak, że jestem jakimś cyborgiem, kosmitką. Nie, jestem normalną kobietą, która w pewnym momencie swojego życia podjęła decyzję, że będzie szczęśliwa, zadowolona, uśmiechnięta. Właśnie skończyłam 76 lat i jestem w fantastycznej formie. Oczywiście, dbam o siebie – wszędzie latam na piechotę, zwracam uwagę na to, co jem. I cieszę się wszystkim. Mam trzy stany: ekstazy, dobrostanu i refleksji. Najczęściej czuję ekstazę, to znaczy wszystkim się zachwycam. I jeśli widzę, że ktoś ma przygaszony wzrok, to staram się z nim pogadać, przekonać go, że świat jest piękny. Ludzie potrzebują dobrego słowa.
Zainteresował mnie ten dobrostan, bo to jest piękne słowo, a rzadko używane. Co przez to rozumiesz?
Do dobrostanu muszę się troszeczkę zmuszać, bo jestem w ciągłej ekstazie, a wiem, że to nie jest zdrowe. Żadne ekstrema w życiu nie są zdrowe dla organizmu. Więc kiedy wpadam w ekstazę i chciałabym objąć cały świat i wszystkim pomóc – uzdrowić, rozdać całą kasę – to zaczynam troszeczkę hamować. Pavarotti powiedział do wokalistów piękną rzecz: „Pamiętajcie, śpiewacy, śpiewajcie odsetkami, ale nie kapitałem”. Myślę, że w życiu też tak to wygląda. Że chodzi o to, żeby osiągnąć stan najzdrowszy – czyli dobrostan. Ale można też sobie czasem pozwolić na ekstazę. A refleksja jest wtedy, kiedy nam się coś naprawdę złego przydarzy. I wtedy co? Lepiej nie zadawać sobie głupich pytań typu: „Dlaczego ja?”. Lepiej zapytać samego siebie: „Co ja mogę zrobić, żeby to odkręcić, naprawić, żeby się z tym pogodzić?”.
A ja bym dodał jeszcze: „Czego to mnie uczy?”.
Oczywiście! Myślę, że przeszkody są w życiu po to, żeby czegoś nas nauczyły. Żeby być przygotowanym na pojawienie się następnych. Wspinam się na tę górę, jęczę, bo tak ciężko pokonać jakiś problem. Wspinam się i nagle jestem na szczycie. Mam piękny widok z lewej strony, z prawej, a z przodu następną górę. I wspinam się znowu. Ale w międzyczasie mam piękny widok, którym się rozkoszuję i inspiruję.
Jesteś ze sobą bardzo pogodzona, ale nie zawsze tak było. Miałaś w swoim życiu wiele trudnych okresów. I nie przechodziłaś przez nie śpiewająco. Ten moment, w którym jesteś teraz, czyli pełen pogody i radości, wymagał od ciebie pewnej drogi.
Niedawno zapytałam mojej starszej córki: „Kasiu, jakie ty masz wspomnienia z dzieciństwa? Bo mi czasem przychodzi do głowy, że może powinnam mieć poczucie winy. Wiem, że razem z Miką bardzo za mną tęskniłyście, kiedy wyjeżdżałam w trasę i zostawiałam was z niańką”. Kiedy byłam na scenie, tęskniłam za dziećmi, a kiedy byłam z dziećmi tęskniłam za sceną. Starałam się to pogodzić. Ale czasem myślę sobie, że może byłam nienajlepszą matką, może powinnam częściej zostawać z dziećmi, rezygnować z koncertów? Kasia odpowiedziała mi tak: „Mamuś, gdybyś zrezygnowała ze swojego życia, ze swojej miłości, z muzyki, to nie byłabyś kobietą, którą jesteś teraz”. Były takie momenty w moim życiu, kiedy było mi bardzo ciężko. Nigdy nie wierzyłam, nawet nie przyszło mi to do głowy, że mogłabym żyć bez mojego męża Michała Urbaniaka. I nagle zostałam sama z dwojgiem małych dzieci – sześć i osiem lat – na Manhattanie, wokalistka jazzowa z Polski i bez pieniędzy, która ma dwie lewe ręce do załatwiania spraw biznesowych. Nie miałam nawet własnego konta bankowego. Musiałam z tego wyjść. Bardzo mi pomogły dzieci, bo myślałam sobie, że gdyby coś mi się stało, to co z nimi. Walczyłam, jak mogłam.
Któregoś razu zwierzyłam się ze swojej trudnej sytuacji znajomemu, który miał firmę sprowadzającą z ZSRR wzmacniacze gitarowe. Nazywały się SovTech, straszne badziewie. Powiedział: „Ula, to pracuj dla mnie”. Nigdy nie chodziłam do pracy. I nagle jadę do niej o ósmej rano, metrem, o piątej wrócę do domu. Mam zarabiać 250 dolarów tygodniowo, podczas gdy wynajem mieszkania kosztuje 1200. Miejsce, w którym mam pracować, to duża hala fabryczna. Jest tam kilkadziesiąt miejsc z komputerami – to był środek lat osiemdziesiątych. A ja nie miałam pojęcia o komputerze.
Właściciel, Mike, pokazał mi pobieżnie, jak ten komputer działa, i powiedział, jakie jest moje zadanie. Miałam dzwonić do sklepów muzycznych w Stanach i oferować im ten fatalnie brzmiący wzmacniacz, mówiąc, że to najlepszy sprzęt, jaki można kupić. Że mamy go już mało, a jest genialny. Wiszę na telefonie, zapisuję adresy – czasem udaje mi się kogoś przekonać – i nagle czuję, że Mike stoi za moimi plecami. Tak się zestresowałam, że może coś źle zapisałam, że nacisnęłam przycisk Erase i… wszystkie adresy zniknęły. I on wtedy krzyknął: „What are you doing?! Co ty robisz?!”. A ja wystrzeliłam jak z rakiety i mówię tak: „Wy nie wiecie, kim ja jestem! Ja jestem Urszulą Dudziak! Los Angeles Times wybrał mnie najlepszą wokalistką roku! Mam drugie miejsce w DownBeatcie po Elli Fitzgerald! Nagrałam 20 płyt i jestem słynna” – i to wszystko na jednym wdechu. Odpowiedział mi pracownik obok: „Jakby to była prawda, to nie byłoby cię tu z nami. Idź się lecz, kobieto!”. Pracowałam tam parę miesięcy. Uważam, że było to bardzo dobre doświadczenie.
fot. Piotr Gruchała
Twoimi kolegami byli muzycy, do których wzdychamy. Która z tych wybitnych osób przypadła ci do gustu, jako serdeczna i otwarta?
Zapamiętałam tylko tych, którzy są tacy, jak ja. Serdeczni, otwarci, życzliwi. Właściwie to trudno mi powiedzieć, czy jest ktoś, kto zrobił na mnie złe wrażenie. Chciałabym mówić tylko o tych, których miło wspominam. Kiedy przyjechaliśmy do Nowego Jorku, na początku lat siedemdziesiątych, to spotkaliśmy Chicka Coreę. Powiedział nam, z kim przystawać, kogo unikać, jaka firma płytowa jest złodziejska, a jaka jest OK, od kogo nie odbierać telefonów. To były dla nas bardzo ważne wskazówki. Rysiu Horowitz nauczył nas Nowego Jorku – gdzie chodzić, jakie kluby są fajne, jakie teatry, muzea, jakich dzielnic unikać. Przypomina mi się też, jak poznaliśmy Jaco Pastoriusa. Poszliśmy z Michałem na jego koncert do Bottom Line – to taki fantastyczny klub jazzowy na Manhattanie – i po prostu szczęki nam opadły. Jak on grał! Rewelacja! Lewą łapę miał dwa razy jak moja. Wygrywał bardzo trudny utwór Charliego Parkera Donna Lee. Potem poszliśmy do niego za kulisy, powiedzieć mu, że przeżyliśmy piękny wieczór. Wychodził z walizeczką z tektury, na ramieniu miał bas. Spytaliśmy go, dokąd się wybiera, a on na to: „No, jeszcze nie wiem. Lecę na Florydę, ale to za parę dni”. „A teraz gdzie będziesz mieszkał?”. „Jeszcze nie wiem” – „To chodź do nas!”. Mieszkał u nas przez parę dni. Później za każdym razem, kiedy zespół Weather Report przyjeżdżał do Nowego Jorku, Wayne Shorter, Joe Zawinul i Jaco Pastorius przychodzili do mnie na pierogi. Bardzo im smakowały. A raz nawet spędzali u mnie Wigilię. Wszyscy czekali na barszczyk. Chciałam zrobić czysty i tak się tym zestresowałam, że całą zupę przecedziłam przez sito do zlewu. Rozpłakałam się jak małe dziecko.
Mówiłaś mi kiedyś o rozmowie ze znajomą menadżerką Lindą Goldstein, w której padło: „Jest taki fajny chłopak z San Francisco, warto się nim zainteresować”.
To był koniec lat siedemdziesiątych. Linda zadzwoniła do mnie i mówi: „Ula, dostałam kasetę audio. Jest tam wokalista, który moim zdaniem fajnie śpiewa. Z San Francisco. Nazywa się Bobby McFerrin”. Do dzisiaj mam tę kasetę. Kiedy usłyszałam, jak on śpiewa, to szczęka mi opadła. Jaką on miał skalę, jakie interwały! Po prostu mistrzostwo świata. Powiedziałam Lindzie, co myślę, a ona na to: „Będę jego menadżerem”. A potem spotkaliśmy się z Bobbym w 1981 roku, kiedy Joachim-Ernst Berendt, niemiecki producent, zorganizował summit, spotkanie. Wybrał pięciu najlepszych – według niego – wokalistów i zaprosił ich do Baden-Baden. W gronie tym, poza mną, znaleźli się Bobby McFerrin, Jay Clayton, Jeannne Lee i Lauren Newton. Potem się ten skład zmieniał. Bobby zrobił wielką karierę…
Pracowałaś w programie telewizyjnym, jako jurorka miałaś kontakt z młodzieżą. Co ci się podoba, a co nie w programach typu talent show?
Czasem patrzę na tych jurorów i widzę, jak się znęcają nad uczestnikami, jacy są okrutni. A przecież ci wokaliści to taka delikatna materia. Uważam, że trzeba się do nich odnosić z szacunkiem, z miłością, ze zrozumieniem. Chwalić ich za to, że w ogóle śpiewają. I pomagać im, bo wiadomo, że mają tremę, że się trzęsą. Były takie przypadki w historii, kiedy ktoś nie sprzedawał pierwszej płyty, drugiej, trzeciej, wszyscy mówili, że nic z tego nie będzie, i nagle okazywało się, że to geniusz. Pracowałam w Bitwie na głosy, ale to zupełnie inna sprawa, bo tam nikogo nie oceniałam.
Natomiast lada chwila pojawi się w telewizji cudowny program pod tytułem The Voice Senior, czyli Głos seniorów. Jego uczestnicy to emeryci, którzy mają w sobie dużo luzu. Chcieliby wygrać, ale podchodzą do tego programu z dystansem. Trochę się tremują, ale mają uśmiech na twarzy, jakiś taki promień w sobie, ciepło. I cudownie się bawią. Niektórzy opowiadają: „Moje dzieci były przeciwko, a wnuki zapowiedziały, że w ogóle nie będą się do mnie odzywać, jeśli wezmę udział w tym programie”. Albo: „Wnuki zagrzewały mnie do wzięcia udziału w tym show”. Był moment, kiedy musiałam kogoś wybrać. Miałam zagwozdkę: czterech wokalistów i każdy fantastycznie śpiewa. I teraz bądź tu mądry, człowieku. W kieszeni losowałam pieniążkami, jakieś cuda wymyślałam. Bo każda z tych osób była wspaniała.
Ty, jako wokalistka, zostałaś odkryta bardzo szybko. Miałaś 15 lat, kiedy trafiłaś do zespołu Krzysztofa Komedy. Czy uderzyła ci sodówka do głowy?
Mike Hennessey, który był redaktorem w Billboard Magazine, a z którym bardzo się zaprzyjaźniłam, powiedział mi kiedyś: „Ula, ty nie zrobisz nigdy takiej kariery, na jaką sobie zasłużyłaś. A wiesz, dlaczego? Bo ludzie stawiają cię na piedestale, a ty cały czas z tego piedestału zeskakujesz i nie chcesz na nim być”. Woda sodowa nigdy mi do głowy nie uderzyła. Może, kiedy rozpocznę nowy etap w swoim życiu, to coś się zmieni.
Niczego nie zmieniło także pięć gwiazdek w DownBeatcie za płytę z Adamem Makowiczem?
Peany i genialne recenzje zawsze mnie stresowały. Uważałam, że to duża odpowiedzialność, że tego nie uniosę – mówi się, że ja jestem taka genialna, a to nieprawda.
A co z twoją miłością do elektroniki, do przetwarzania głosu? Wiem, że podbierałaś zabawki mężowi. Jak nie patrzył, to bawiłaś się jego kolejką.
Tak. I nagle – to był moment przełomowy w moim życiu – usłyszałam dźwięki, których przedtem nie słyszałam. Chodzi mi o kombinację elektroniki z moim głosem. Tak się zakochałam w tych brzmieniach, że zaczęłam odjeżdżać. Nie śpiewałam już normalnych piosenek, pożegnałam się z nimi. Eksperymentowałam z głosem. Była jedna sytuacja w moim życiu, która zmieniła to, jak postrzegałam samą siebie. Pojechaliśmy całą rodziną na wakacje do Szwecji, do mojego brata. Wzięłam ze sobą te zabawki elektroniczne. Rozłożyłam je na stole, na strychu z widokiem na góry. Wydawało mi się, że jestem w Straconce, czyli miejscu, gdzie się urodziłam, teraz jest to dzielnica Bielska Białej. Widziałam sad, piękne czereśnie, wiśnie, maliny, agrest, daleko Klimczok, Łysą Górę. Poczułam się jak mała dziewczynka, niewinna, otwarta na wszystko, wolna od wszystkich uwarunkowań. Usiadłam do tej elektroniki i zaczęłam śpiewać. Czułam się blisko Pana Boga, blisko nieba. To było coś niesamowitego. Nie chciałam stamtąd wyjść. Rodzina przynosiła mi jedzenie – jak do celi więziennej. A po tygodniu szok: mam dziesięć utworów. Skomponowanych, zaaranżowanych, wszystkie głosy zapamiętane. Głosem potrafiłam naśladować niemal wszystkie instrumenty, chóry, była tam muzyka klasyczna, robiłam niesamowite podkłady. Dziesięć utworów, a przecież nie umiałam komponować, aranżować, a elektronika – byłam patałachem elektronicznym. I nagle zrozumiałam, że to, w jaki sposób myślałam o sobie, bardzo mnie ograniczało. Wręcz zabijało. Bo ktoś kiedyś powiedział: „Jesteś głupia, brzydka, nic z ciebie nie będzie” i ja to sobie zapamiętałam. A wtedy pomyślałam: „Uleńko, jesteś OK”. To był moment przełomowy, kiedy zrozumiałam, że potrafię, choć wcześniej myślałam, że nie. Tak powstała płyta Malowany ptak, którą zadedykowałam później Jerzemu Kosińskiemu.
No właśnie, wspomniałaś o Jerzym Kosińskim. Przeczytałem gdzieś, że przy Michale byłaś harcerką w trampkach, a przy Jerzym Kosińskim stałaś się kobietą.
Tak, on się mną zachwycał, cały czas. Mówił zawsze: „Ty masz najpiękniejszą szeroką twarz na świecie”. A ja zawsze się wstydziłam tej swojej szerokiej twarzy i kazałam makijażystkom malować mnie tak, żeby wydawała się wąska. On widział we mnie niesamowity potencjał, jeśli chodzi o kobietę. Odkrył ją we mnie. Ja siebie też odkryłam. Bo zawsze myślałam, że jestem brzydka, nieatrakcyjna, a dzięki niemu zaczęłam się sobie przyglądać.
Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 11/2019